26 czerwca 2016

Czy Biblia jest dla dowolnej interpretacji?


Króluj nam Chryste!

Panująca obecnie wszechwładnie w „katolickiej” biblistyce „metoda krytyki tekstu”, od dziesiątków lat nauczana jako oczywistość w seminariach duchownych i na studiach teologicznych, wywodzi się wprost z luterańskiej biblistyki „liberalnej”. Powstała ona w okresie tzw. oświecenia, lecz jej protoplaści żyli już w pierwszych wiekach chrześcijaństwa. Ostrzegał ich bowiem już św. Ambroży Doktor Kościoła w IV stuleciu:

Dlaczego w samym nawet świetle szukamy ciemności i śmierci? Pismo Święte podsuwa myśl o zbawieniu, pachnie ono wonią życia, abyś czytając ocenił jego zalety, abyś nie narażał się na nieszczęśliwy upadek. Człowieku! Czytaj je z prostotą! Nie kop sobie sam grobu jako zły tłumacz!”

Św. Ambroży wyjaśnia Słowo Boże

Św. Ambroży uczy zatem, że określony sposób czytania Pisma może przynieść życie, lub śmierć. Jakby na potwierdzenie tego, Bruno Cornacchiola, były adwentysta nawrócony na katolicyzm, podczas prywatnej audiencji u Piusa XII, wręczając papieżowi swój dawny egzemplarz Biblii, powiedział: „To jest protestanckie Pismo Święte, które błędnie interpretowałem i przez to uśmierciłem wiele dusz ludzkich”. Jego historię opisałem w poprzednim tekście:

Twierdzenie, że Biblia jest dla dowolnej własnej interpretacji i wyjaśnia się sama tylko przez porównania (łac. scriptura scripturam interpretatur), to dogmat protestancki, wynikający z fundamentalnej reformacyjnej zasady sola scriptura (tylko Pismo). Czy ma on jednak oparcie właśnie w samej Biblii? Według niej przecież wykładnia obu części jednej nauki Starego Testamentu, Jezusa Chrystusa i Apostołów (Pismo i Tradycja) należy do Kościoła, który jest Kościołem Boga żywego, filarem i podporą prawdy (1 Tm 3, 14). Ten, którego pieczy wiara Kościoła została powierzona przez Pana Jezusa, czyli św. Piotr Apostoł (zob. Łk 22, 32) stwierdził: To przede wszystkim miejcie na uwadze, że żadne proroctwo Pisma nie jest dla prywatnego wyjaśnienia. Nie z woli bowiem ludzkiej zostało kiedyś przyniesione proroctwo, ale kierowani Duchem Świętym mówili od Boga święci ludzie (2 P 1, 20).

To samo Słowo Boże dalej nas ostrzega, że takie samowolne wyjaśnianie może prowadzić do zguby: Znaleźli się jednak fałszywi prorocy wśród ludu tak samo, jak wśród was będą fałszywi nauczyciele, którzy wprowadzą wśród was zgubne herezje (2 P 1, 21), że istnieją interpretacje ludzi przewrotnych, a także po prostu niedouczonych. Już św. Piotr pisał też przecież o listach św. Pawła, iż są w nich trudne do zrozumienia pewne sprawy, które ludzie niedouczeni i mało utwierdzeni opacznie tłumaczą, tak samo jak i inne Pisma, na własną swoją zgubę (2 P 3, 16).


Po to właśnie Apostołowie zebrali się w Jerozolimie, aby dać braciom poprawną wykładnię Prawa ze Starego Testamentu (zob. Dz 15, 1-29), po to św. Paweł i inni pisali listy do kościołów lokalnych. Gdyby Pismo Święte interpretowało się samo, to po cóż Duch Pański posyłałby Filipa do dworzanina etiopskiego? Miał on w ręku Pismo, a jednak powiedział: jakżeż mogę rozumieć, jeśli mi nikt nie wyjaśni? (Dz 8, 31). „Tylko Biblia” nie wystarczała zatem dworzaninowi do zbawienia. Potrzebny był posłany drugi człowiek i żywe słowo (działanie Boga).

Dlatego Kościół katolicki ogłasza, że „należy wierzyć w to wszystko, co jest zawarte w słowie Bożym spisanym, lub przekazanym Tradycją i przez Kościół jest podawane do wierzenia jako przez Boga objawione” (Sobór Watykański I, Konstytucja Dei Filius z 1870 roku), a określa to jako „Depozyt Wiary” (łac. depositum fidei), strzeżony dzięki asystencji Ducha Świętego. To przełożeni w Kościele przede wszystkim głoszą słowo Boże, a ich wiarę należy naśladować także po ich odejściu do Boga (por. Hbr 13, 7) oraz zakładają fundament podstawowych nauk (por. Hbr 6, 1-3; 1 Kor 3, 10), które należy zachowywać jako wzorzec w wierze i miłości w Chrystusie Jezusie oraz strzec jako dobrego depozytu z pomocą Ducha Świętego (por. 2 Tm 1, 13-14).

Dowolne wyjaśnianie Biblii przez każdego, nie było postulatem reformacji. Jej twórcy, wykształceni teologowie, w większości wcześniej duchowni katoliccy, ułożyli nowe doktryny, do których przekonali innych duchownych i władców, a ci przemocą narzucili je swoim poddanym. Filip Melanchton, autor dogmatyki luterańskiej, określa ją wprost jako „wyznanie naszych książąt”. Są to pierwsze słowa przedmowy do Apologii Konfesji Augsburskiej z roku 1532. A zatem miejsce duchownego autorytetu papieży i soborów biskupów, zajęli władcy świeccy.

Jakiekolwiek różnice doktrynalne, także pomiędzy protestantami, powodowały wojny i krwawe prześladowania religijne. Jak ujął to zwięźle historyk i publicysta Erik von Kuehnelt-Leddihn, jeden z najwybitniejszych apologetów chrześcijańskiej cywilizacji w XX wieku: „Twierdzenie, że Luter i Kalwin bronili prawa do prywatnej interpretacji Biblii jest bajką, w którą wierzą zarówno protestanci, jak i katolicy”. Dopiero sekularyzacja i racjonalizm XVIII stulecia wytworzyły indywidualistyczny, a następnie „liberalny” typ protestantyzmu.

Jeżeli wystarczyć ma „tylko Biblia”, która jest „całkowita, kompletna, wystarczająca, jasna, zrozumiała dla każdego człowieka w jego języku i samointerpretująca się”, jak głosi pierwszy dogmat reformacji, to po co protestantom była luterańska Konfesja Augsburska, Apologia Konfesji Augsburskiej, Artykuły Szmalkaldzkie i Formuła Zgody? Po co Mały Katechizm i Duży Katechizm Lutra? Po co kalwiński Katechizm Genewski, Katechizm Heidelberski, Konfesja Belgijska, Konfesja Szkocka, Konfesja Sandomierska, Kanony Dordrechckie i Konsensus Helwecki? Po co menonicka Konfesja Dordrechcka i purytańska Konfesja Westminsterska? Po co kilkadziesiąt innych konfesji protestanckich uchwalanych m. in. przez sejmy Rzeszy? Jeżeli wystarczy samo Pismo, to dlaczego wszyscy kalwińscy pastorzy w Holandii od 1619 roku do dziś są zobowiązani do nauczania wiernych Katechizmu Heidelberskiego w każdą niedzielę? W XVI i XVII wieku protestanci uchwalili na swych synodach więcej dokumentów doktrynalnych, niż jedyny w tym okresie katolicki Sobór Trydencki.

Jak pogodzić te wszystkie synody protestanckie i uchwalane tam konfesje i katechizmy objaśniające Pismo, z ich twierdzeniem, że „Jasność Biblii wyklucza potrzebę wyjaśniania rzekomo rzeczywistego bądź ukrytego znaczenia niektórych jej fragmentów przez instytucje kościelne, jak hierarchia, papież, czy sobór”? Skoro Luter uznał, iż „poza Pismem Świętym nie istnieje żaden inny duchowy autorytet” (a czy Luter orzekając to, nie stał się tym samym takim autorytetem?) i „Biblia nie potrzebuje żadnego autorytetu do jej objaśniania”, to nie potrzebuje też żadnej konfesji, czy katechizmu reformacyjnego, który by to stwierdzał (nie potrzeba przecież żadnego konsensusu, apologii i formuły zgody, aby potwierdzić, że 2+2=4).

Protestantyzm, nawet w wydaniu współczesnych „wolnych kościołów”, jest religią opartą na dogmatach i doktrynach, które uprzednio zaszczepia się wiernym, aby ich nakierować, nim zaczną studiować Biblię. Jest to fakt oczywisty, choćby nie wiadomo jak zaklinali się jego wyznawcy, że to nieprawda. A mają opierać się „tylko” na Biblii dlatego, że wpierw im powiedziano, iż „tylko Pismo”. Czy ktoś kiedykolwiek spotkał osobę, która sama, pod wpływem wyłącznie lektury Biblii, uznała sola scriptura i inne dogmaty protestanckie, a nie dlatego, że z jakiejś potrzeby trafiła do protestantów, lub przeczytała ich publikację i została przekonana? Dogmaty przekazują protestanci jedni drugim z pokolenia na pokolenie, począwszy od Lutra. On zaś, jak sam napisał, „swoje dogmaty otrzymał z nieba”. Jest to więc samo w sobie zaprzeczeniem zasad sola scriptura i scriptura scripturam interpretatur.

Jeżeli „Pismo wyłącznie samo się interpretuje przez porównania”, a „wystarczająca jasność Biblii wyklucza potrzebę innych interpretatorów”, jak głosi protestancka doktryna, to po co im tysiące kaznodziei, pastorów, proroków i nauczycieli? (Ilu z nich niestety jest owymi niedouczonymi i słabo utwierdzonymi samozwańcami, którzy opacznie tłumaczą Pismo na zgubę nie tylko swoją, ale i współwyznawców!). Po cóż słuchają kazań, jeżdżą na konferencje, czytają książki, uczęszczają do szkół biblijnych? Przecież jeżeli „tylko Biblia” i to sama się interpretująca, a do tego jeszcze „tylko łaska” i „tylko wiara”, to „tylko” siedź człowieku w domu, czytaj Biblię i wierz. Można i tak, ale gdy podobnie właśnie czynią np. katoliccy, lub prawosławni mnisi i pustelnicy, to ultra-„biblijni” protestanci naśmiewają się z nich i mówią coś o „zniewoleniu religią”.


Biblijne ostrzeżenia przed samowolą interpretacyjną nie mają wszakże na celu ograniczyć chrześcijan tylko do bezrefleksyjnego czytania Pisma, ale podkreślić nadrzędność autorytetu Kościoła w jego interpretacji. Protestanci nazywają czasem chrześcijaństwo „religią Księgi”, ale ono nie jest nią, lecz religią Żywego Boga, który zawsze jest z nami, nieustannie działa w Kościele i przez Kościół. Jak pisze św. Paweł: jesteśmy sługami Nowego Przymierza, przymierza nie litery, lecz Ducha; litera bowiem zabija, Duch zaś ożywia (2 Kor 3, 6).

Rozróżnienie to wskazuje, iż literze nie towarzyszy automatycznie Duch, a przekonanie takie, skutkujące zaniedbywaniem troski o pozyskiwanie Ducha Świętego, może być właśnie rodzajem literalizmu (opieraniem się na sile litery). Dlatego alternatywą wobec samowoli interpretacyjnej nie jest i nie powinno być czytanie literalne, ale oparcie się na Duchu Bożym, działającym przede wszystkim przez Kościół, ale też w samym wierzącym. Właśnie poddanie się duchowemu prowadzeniu w wierze przez autorytet Kościoła, zapobiega zwiedzeniu przy osobistej lekturze, a otwiera na wolne działanie Ducha Świętego, dające życie.

Natomiast zasada, którą można też przetłumaczyć jako „tylko litera”, przynosi śmierć (zarówno duchową, jak i fizyczną, o czym świadczą okrutne wojny religijne i prześladowania rozpętane w Europie w wyniku reformacji). Chrześcijaństwo nie polega bowiem na tylko literalnym odczytywaniu tego, co zostało kiedyś zapisane (sola scriptura). Każde pokolenie chrześcijan jest i musi być ożywiane przez Ducha Świętego, aktualnie nam posyłanego od Ojca i Syna. Jezus Chrystus obiecał: Gdy zaś przyjdzie Duch Prawdy, aby z wami był na zawsze, doprowadzi was do całej prawdy (zob. J 14, 16. 26; 15, 26; 16, 8 -15).

W tym miejscu trzeba koniecznie zauważyć, iż także w Kościele katolickim byli i są ludzie o mentalności „tylko to, co zapisane” (sola scriptura), którzy lękając się „niebezpiecznych nowości” za swoje zadanie przyjęli gaszenie Ducha. Wystarczy wziąć do ręki pisma i żywoty świętych, aby przekonać się jak bardzo ci, którzy mieli żywą relację z Panem Bogiem: zakonnice, bracia, księża i świeccy różnych epok wycierpieli się do swych współbraci i przełożonych należących do tej pierwszej kategorii. Z kolei „nowe” interpretacje biblijne i jałowe wywody XX-wiecznych teologów - intelektualistów, zwłaszcza w Niemczech, są przykładem, że samowola w odczytywaniu Pisma Świętego wiedzie na manowce i niszczy wiarę.

Trzeba zatem odróżnić sposoby podejścia do tekstów biblijnych od oficjalnej interpretacji Kościoła katolickiego. Biblia dana jest każdemu katolikowi jako Słowo Boga. Kościół nie jest suwerennym panem Objawienia, ale jego strażnikiem. Nie stworzył Biblii, ale ją, otrzymaną od Boga, uprzystępnia (zob. Jud 3. 5). Pismo Święte jest więc tym, czego przede wszystkim naucza i co podaje ludziom do wierzenia Kościół.

Kard. Józef Ratzinger, wkrótce po tym, jak został prefektem Kongregacji Doktryny Wiary, zachęcał w słynnej książce „Raport o stanie wiary” z 1984 roku: „Powinniśmy mieć odwagę powiedzenia tego jeszcze raz jasno i wyraźnie: Biblia rozważana jako niepodzielna całość jest katolicka. Zaakceptować ją taką, jaka jest, w jedności wszystkich jej części, oznacza zaakceptować wielkich Ojców Kościoła i ich sposób odczytywania. Oznacza zatem wejście w katolicyzm”.

Tymczasem pomiędzy katolikami jest wielu ludzi, którzy doszli do takiego absurdu, że czytanie i cytowanie Biblii oraz argumentowanie wiary na jej podstawie uważają za przejaw „protestantyzmu”! Gdy przywołuje się słowa Pisma, pytają: „A co na ten temat mówi Kościół katolicki?”. Należy wówczas odpowiedzieć: „Właśnie to na ten temat mówi Kościół”. Dopiero na służbie tego stoją dogmatyczne orzeczenia i interpretacje.

Istnieją więc dwie przeciwległe, błędne postawy, które opisał Kardynał:
Zachwiany został związek między Biblią a Kościołem. To rozdzielenie Biblii od Kościoła zapoczątkowało dawno temu środowisko protestanckie, obecnie przyjęli je niektórzy teologowie katoliccy. […] Kościół bez swego fundamentu biblijnego, bez Biblii, w którą wierzy, staje się tylko wytworem historycznym, zatem przypadkowym, organizacją taką jak inne stworzone przez człowieka, o czym była już mowa. Ale i Biblia bez Kościoła nie jest już płodnym w skutki Słowem Bożym, lecz wyłącznie zbiorem rozlicznych opowiadań, kolekcją niejednorodnych ksiąg, z których próbuje się wyciągnąć na światło dzienne to, co jest dla nas akurat teraz użyteczne”.

Takie podejście od początku chrześcijaństwa powodowało herezje godzące w podstawy wiary, wobec których Kościół bronił wiernych ogłaszaniem oficjalnych wykładni Pisma. Papieże i sobory w uroczystych orzeczeniach precyzowali najważniejsze biblijne prawdy, czyli dogmaty, np. Jeden Bóg w trzech Osobach, Wcielenie Syna Bożego, usprawiedliwienie człowieka łaską Bożą, rzeczywista obecność Chrystusa w Eucharystii. I to, co zostało zdefiniowane, obowiązuje katolika, stanowi pewną opokę, jaką jest wiara Piotra, przekazywana przez jego następców. Interpretacja katolicka to taka, która jest zgodna z Biblią i dogmatami, jeśli jest z nimi sprzeczna, to katolicką nie jest, bez względu na to, jaki urząd pełni ten, kto ją wygłasza.

Poza tym w dziejach Kościoła pojawiły się różne typy egzegezy (od gr. exegesis – objaśnianie) i sposoby korzystania z Pisma, które nie mają takiego obowiązującego charakteru, ale służą pogłębieniu wiary i wzrostowi życia duchowego. Łączą się one głównie z duchowościami poszczególnych zakonów i wspólnot.

Dostępne każdemu wierzącemu „prywatne wyjaśnianie” to np. modlitwa wewnętrzna wychodząca od tekstu biblijnego, będąca od wieków częścią tradycji katolickiej, jak benedyktyńskie lectio divina, metoda terezjańska (św. Teresy z Awili), czy ignacjańska (św. Ignacego z Loyoli). W niej człowiek wgłębia się w Słowo Boże, aby poznać i spotkać samego Boga, a także odnaleźć siebie wśród biblijnych postaci. Modlitwa taka przynosi konkretny owoc łaski: Bożej obecności, dalszego nawrócenia, wzrostu, postanowienia poprawy i inne. Inną taką metodą jest „słowo życia”. Wybiera się fragment Pisma Świętego na dany dzień i rozważając go oraz przypominając w ciągu dnia, człowiek stara się ożywić je w sobie, budować się i żyć według niego.

Celem lektury Biblii jest więc uobecnienie samego Słowa – Boga. Taki jest też cel ewangelistów i nauczycieli. Aby dzięki Duchowi Świętemu, głoszone żywe słowo stało się spotkaniem ze Słowem. Jeżeli np. kaznodzieja opowiada o uzdrowieniach zapisanych w Ewangeliach, to efektem tego są uzdrowienia teraz, wśród słuchaczy, jak to było np. w posługiwaniu kanadyjskiego misjonarza w Dominikanie, ks. Emiliena Tardifa. Opisują to jego książki: „Jezus żyje”, „Jezus jest Mesjaszem” i „Dookoła świata bez walizki” (współautorem drugiej i trzeciej jest Jose H. Prado Flores). Tego uczy nas Pismo Święte: Kiedy Piotr jeszcze mówił o tym, Duch Święty zstąpił na wszystkich, którzy słuchali nauki. Słyszeli bowiem, że mówią językami i wielbią Boga (Dz 10, 44. 46).


Brak komentarzy:

Prześlij komentarz