Króluj
nam Chryste!
Panująca
obecnie wszechwładnie w „katolickiej” biblistyce „metoda krytyki tekstu”, od dziesiątków lat nauczana jako oczywistość w
seminariach duchownych i na studiach teologicznych, wywodzi się
wprost z luterańskiej biblistyki „liberalnej”. Powstała ona w
okresie tzw. oświecenia, lecz jej protoplaści żyli już w
pierwszych wiekach chrześcijaństwa. Ostrzegał
ich
bowiem już
św. Ambroży Doktor
Kościoła w IV stuleciu:
„Dlaczego w samym nawet
świetle szukamy ciemności i śmierci? Pismo Święte podsuwa myśl
o zbawieniu, pachnie ono wonią życia, abyś czytając ocenił jego
zalety, abyś nie narażał się na nieszczęśliwy upadek.
Człowieku! Czytaj je z prostotą! Nie kop sobie sam grobu jako zły
tłumacz!”
Św. Ambroży uczy zatem,
że określony sposób czytania Pisma może przynieść życie, lub
śmierć. Jakby
na potwierdzenie tego,
Bruno Cornacchiola,
były
adwentysta nawrócony na katolicyzm,
podczas
prywatnej audiencji u
Piusa XII, wręczając
papieżowi swój dawny egzemplarz Biblii, powiedział:
„To jest protestanckie Pismo Święte, które błędnie
interpretowałem i przez to uśmierciłem wiele dusz ludzkich”.
Jego
historię opisałem w poprzednim tekście:
Twierdzenie,
że Biblia jest dla dowolnej własnej
interpretacji i wyjaśnia się sama tylko przez porównania (łac.
scriptura
scripturam interpretatur),
to dogmat protestancki, wynikający z fundamentalnej reformacyjnej
zasady sola
scriptura (tylko
Pismo). Czy ma on jednak oparcie właśnie w samej Biblii? Według
niej przecież wykładnia obu części jednej nauki Starego
Testamentu, Jezusa Chrystusa i Apostołów (Pismo i Tradycja) należy
do Kościoła, który
jest Kościołem Boga żywego, filarem i podporą prawdy
(1 Tm 3, 14). Ten, którego pieczy wiara Kościoła została
powierzona przez Pana Jezusa, czyli św. Piotr Apostoł (zob. Łk 22,
32) stwierdził: To
przede wszystkim miejcie na uwadze, że żadne proroctwo Pisma nie
jest dla prywatnego wyjaśnienia. Nie z woli bowiem ludzkiej zostało
kiedyś przyniesione proroctwo, ale kierowani Duchem Świętym mówili
od Boga święci ludzie
(2 P 1, 20).
To
samo Słowo Boże dalej nas ostrzega, że takie samowolne
wyjaśnianie może prowadzić do zguby: Znaleźli
się jednak fałszywi prorocy wśród ludu tak samo, jak wśród was
będą fałszywi nauczyciele, którzy wprowadzą wśród was zgubne
herezje
(2 P 1, 21), że istnieją interpretacje ludzi przewrotnych, a także
po prostu niedouczonych. Już św. Piotr pisał też przecież o
listach św. Pawła, iż są
w nich trudne do zrozumienia pewne sprawy, które ludzie niedouczeni
i mało utwierdzeni opacznie tłumaczą, tak samo jak i inne Pisma,
na własną swoją zgubę
(2 P 3, 16).
Po
to właśnie Apostołowie zebrali się w Jerozolimie, aby dać
braciom poprawną wykładnię Prawa ze Starego Testamentu (zob. Dz
15, 1-29), po to św. Paweł i inni pisali listy do kościołów
lokalnych. Gdyby Pismo Święte interpretowało się samo, to po cóż
Duch Pański posyłałby Filipa do dworzanina etiopskiego? Miał on w
ręku Pismo, a jednak powiedział: jakżeż
mogę rozumieć, jeśli mi nikt nie wyjaśni?
(Dz 8, 31). „Tylko Biblia” nie wystarczała zatem dworzaninowi do
zbawienia. Potrzebny był posłany drugi człowiek i żywe
słowo
(działanie Boga).
Dlatego
Kościół katolicki ogłasza, że „należy wierzyć w to wszystko,
co jest zawarte w słowie Bożym spisanym, lub przekazanym Tradycją
i przez Kościół jest podawane do wierzenia jako przez Boga
objawione” (Sobór Watykański I, Konstytucja Dei
Filius
z 1870 roku), a określa to jako „Depozyt Wiary” (łac. depositum
fidei),
strzeżony dzięki asystencji Ducha Świętego. To przełożeni
w Kościele przede wszystkim głoszą
słowo Boże,
a ich
wiarę należy naśladować
także po ich odejściu do Boga (por. Hbr 13, 7) oraz zakładają
fundament podstawowych nauk
(por. Hbr 6, 1-3; 1 Kor 3, 10), które należy zachowywać
jako wzorzec w wierze i miłości w Chrystusie Jezusie oraz strzec
jako dobrego depozytu z pomocą Ducha Świętego
(por. 2 Tm 1, 13-14).
Dowolne
wyjaśnianie Biblii przez każdego, nie było postulatem reformacji.
Jej twórcy, wykształceni teologowie, w większości wcześniej
duchowni katoliccy, ułożyli nowe doktryny, do których przekonali
innych duchownych i władców, a ci przemocą narzucili je swoim
poddanym. Filip Melanchton, autor dogmatyki luterańskiej, określa
ją wprost jako „wyznanie naszych książąt”. Są to
pierwsze słowa przedmowy do Apologii Konfesji Augsburskiej z roku
1532. A zatem miejsce duchownego autorytetu papieży i soborów
biskupów, zajęli władcy świeccy.
Jakiekolwiek
różnice doktrynalne, także pomiędzy protestantami, powodowały
wojny i krwawe prześladowania religijne. Jak ujął to zwięźle
historyk i publicysta Erik von Kuehnelt-Leddihn, jeden z
najwybitniejszych apologetów chrześcijańskiej cywilizacji w XX
wieku: „Twierdzenie, że Luter i Kalwin bronili prawa do prywatnej
interpretacji Biblii jest bajką, w którą wierzą zarówno
protestanci, jak i katolicy”. Dopiero sekularyzacja i racjonalizm
XVIII stulecia wytworzyły indywidualistyczny, a następnie
„liberalny” typ protestantyzmu.
Jeżeli
wystarczyć ma „tylko Biblia”, która jest „całkowita,
kompletna, wystarczająca, jasna, zrozumiała dla każdego człowieka
w jego języku i samointerpretująca się”, jak głosi pierwszy
dogmat reformacji, to po co protestantom była luterańska Konfesja
Augsburska, Apologia Konfesji Augsburskiej, Artykuły Szmalkaldzkie i
Formuła Zgody? Po co Mały Katechizm i Duży Katechizm Lutra? Po co
kalwiński Katechizm Genewski, Katechizm Heidelberski, Konfesja
Belgijska, Konfesja Szkocka, Konfesja Sandomierska, Kanony
Dordrechckie i Konsensus Helwecki? Po co menonicka Konfesja
Dordrechcka i purytańska Konfesja Westminsterska? Po co
kilkadziesiąt innych konfesji protestanckich uchwalanych m. in.
przez sejmy Rzeszy? Jeżeli wystarczy samo Pismo, to dlaczego wszyscy
kalwińscy pastorzy w Holandii od 1619 roku do dziś są zobowiązani
do nauczania wiernych Katechizmu Heidelberskiego w każdą niedzielę?
W XVI i XVII wieku protestanci uchwalili na swych synodach więcej
dokumentów doktrynalnych, niż jedyny w tym okresie katolicki Sobór
Trydencki.
Jak
pogodzić te wszystkie synody protestanckie i uchwalane tam konfesje
i katechizmy objaśniające Pismo, z ich twierdzeniem, że „Jasność
Biblii wyklucza potrzebę wyjaśniania rzekomo rzeczywistego bądź
ukrytego znaczenia niektórych jej fragmentów przez instytucje
kościelne, jak hierarchia, papież, czy sobór”? Skoro Luter
uznał, iż „poza Pismem Świętym nie istnieje żaden inny duchowy
autorytet” (a czy Luter orzekając to, nie stał się tym samym
takim autorytetem?) i „Biblia nie potrzebuje żadnego autorytetu do
jej objaśniania”, to nie potrzebuje też żadnej konfesji, czy
katechizmu reformacyjnego, który by to stwierdzał (nie potrzeba
przecież żadnego konsensusu, apologii i formuły zgody, aby
potwierdzić, że 2+2=4).
Protestantyzm,
nawet w wydaniu współczesnych „wolnych kościołów”, jest
religią opartą na dogmatach i doktrynach, które uprzednio
zaszczepia się wiernym, aby ich nakierować, nim zaczną studiować
Biblię. Jest to fakt oczywisty, choćby nie wiadomo jak zaklinali
się jego wyznawcy, że to nieprawda. A mają opierać się „tylko”
na Biblii dlatego, że wpierw im powiedziano, iż „tylko Pismo”.
Czy ktoś kiedykolwiek spotkał osobę, która sama, pod wpływem
wyłącznie lektury Biblii, uznała sola
scriptura
i inne dogmaty protestanckie, a nie dlatego, że z jakiejś potrzeby
trafiła do protestantów, lub przeczytała ich publikację i została
przekonana? Dogmaty przekazują protestanci jedni drugim z pokolenia
na pokolenie, począwszy od Lutra. On zaś, jak sam napisał, „swoje
dogmaty otrzymał z nieba”. Jest to więc samo w sobie
zaprzeczeniem zasad sola
scriptura
i scriptura
scripturam interpretatur.
Jeżeli
„Pismo wyłącznie samo się interpretuje przez porównania”, a
„wystarczająca jasność Biblii wyklucza potrzebę innych
interpretatorów”, jak głosi protestancka doktryna, to po co im
tysiące kaznodziei, pastorów, proroków i nauczycieli? (Ilu z nich
niestety jest owymi niedouczonymi
i słabo utwierdzonymi
samozwańcami, którzy
opacznie tłumaczą Pismo na zgubę
nie tylko swoją,
ale i współwyznawców!). Po cóż słuchają kazań, jeżdżą na
konferencje, czytają książki, uczęszczają do szkół biblijnych?
Przecież jeżeli „tylko Biblia” i to sama się interpretująca,
a do tego jeszcze „tylko łaska” i „tylko wiara”, to „tylko”
siedź człowieku w domu, czytaj Biblię i wierz. Można i tak, ale
gdy podobnie właśnie czynią np. katoliccy, lub prawosławni mnisi
i pustelnicy, to ultra-„biblijni” protestanci naśmiewają się z
nich i mówią coś o „zniewoleniu religią”.
Biblijne
ostrzeżenia przed samowolą interpretacyjną nie mają wszakże na
celu ograniczyć chrześcijan tylko do bezrefleksyjnego czytania
Pisma, ale podkreślić nadrzędność autorytetu Kościoła w jego
interpretacji. Protestanci nazywają czasem chrześcijaństwo
„religią Księgi”, ale ono nie jest nią, lecz religią Żywego
Boga, który zawsze jest z nami, nieustannie działa w Kościele i
przez Kościół. Jak pisze św. Paweł: jesteśmy
sługami Nowego Przymierza, przymierza nie litery, lecz Ducha; litera
bowiem zabija, Duch zaś ożywia (2
Kor 3, 6).
Rozróżnienie
to wskazuje, iż literze nie towarzyszy automatycznie Duch, a
przekonanie takie, skutkujące zaniedbywaniem troski o pozyskiwanie
Ducha Świętego, może być właśnie rodzajem literalizmu
(opieraniem się na sile litery). Dlatego alternatywą wobec samowoli
interpretacyjnej nie jest i nie powinno być czytanie literalne, ale
oparcie się na Duchu Bożym, działającym przede wszystkim przez
Kościół, ale też w samym wierzącym. Właśnie poddanie się
duchowemu prowadzeniu w wierze przez autorytet Kościoła, zapobiega
zwiedzeniu przy osobistej lekturze, a otwiera na wolne działanie
Ducha Świętego, dające życie.
Natomiast
zasada, którą można też przetłumaczyć jako „tylko litera”,
przynosi śmierć (zarówno duchową, jak i fizyczną, o czym
świadczą okrutne wojny religijne i prześladowania rozpętane w
Europie w wyniku reformacji). Chrześcijaństwo nie polega bowiem na
tylko literalnym odczytywaniu tego, co zostało kiedyś zapisane
(sola
scriptura).
Każde pokolenie chrześcijan jest i musi być ożywiane przez Ducha
Świętego, aktualnie nam posyłanego od Ojca i Syna. Jezus Chrystus
obiecał: Gdy
zaś przyjdzie Duch Prawdy, aby z wami był na zawsze, doprowadzi was
do całej prawdy
(zob. J 14, 16. 26; 15, 26; 16, 8 -15).
W
tym miejscu trzeba koniecznie zauważyć, iż także w Kościele
katolickim byli i są ludzie o mentalności „tylko to, co zapisane”
(sola
scriptura),
którzy lękając się „niebezpiecznych nowości” za swoje
zadanie przyjęli gaszenie
Ducha.
Wystarczy wziąć do ręki pisma i żywoty świętych, aby przekonać
się jak bardzo ci, którzy mieli żywą relację z Panem Bogiem:
zakonnice, bracia, księża i świeccy różnych epok wycierpieli się
do swych współbraci i przełożonych należących do tej pierwszej
kategorii. Z kolei „nowe” interpretacje biblijne i jałowe wywody
XX-wiecznych teologów - intelektualistów, zwłaszcza w Niemczech,
są przykładem, że samowola w odczytywaniu Pisma Świętego wiedzie
na manowce i niszczy wiarę.
Trzeba
zatem odróżnić sposoby podejścia do tekstów biblijnych od
oficjalnej interpretacji Kościoła katolickiego. Biblia dana jest
każdemu katolikowi jako Słowo Boga. Kościół nie jest suwerennym
panem Objawienia, ale jego strażnikiem. Nie stworzył Biblii, ale
ją, otrzymaną od Boga, uprzystępnia (zob. Jud 3. 5). Pismo
Święte jest więc tym, czego przede wszystkim naucza i co podaje
ludziom do wierzenia Kościół.
Kard.
Józef Ratzinger, wkrótce po tym, jak został prefektem Kongregacji
Doktryny Wiary, zachęcał w słynnej książce „Raport o stanie
wiary” z 1984 roku: „Powinniśmy mieć odwagę powiedzenia tego
jeszcze raz jasno i wyraźnie: Biblia rozważana jako niepodzielna
całość jest katolicka. Zaakceptować ją taką, jaka jest, w
jedności wszystkich jej części, oznacza zaakceptować wielkich
Ojców Kościoła i ich sposób odczytywania. Oznacza zatem wejście
w katolicyzm”.
Tymczasem
pomiędzy katolikami jest wielu ludzi, którzy doszli do takiego
absurdu, że czytanie i cytowanie Biblii oraz argumentowanie wiary na
jej podstawie uważają za przejaw „protestantyzmu”! Gdy
przywołuje się słowa Pisma, pytają: „A co na ten temat mówi
Kościół katolicki?”. Należy wówczas odpowiedzieć: „Właśnie
to na ten temat mówi Kościół”. Dopiero na służbie tego
stoją dogmatyczne orzeczenia i interpretacje.
Istnieją
więc dwie przeciwległe,
błędne
postawy, które opisał Kardynał:
„Zachwiany
został związek między Biblią a Kościołem. To rozdzielenie
Biblii od Kościoła zapoczątkowało dawno temu środowisko
protestanckie, obecnie przyjęli je niektórzy teologowie katoliccy.
[…] Kościół bez swego fundamentu biblijnego, bez Biblii, w którą
wierzy, staje się tylko wytworem historycznym, zatem przypadkowym,
organizacją taką jak inne stworzone przez człowieka, o czym była
już mowa. Ale i Biblia bez Kościoła nie jest już płodnym w
skutki Słowem Bożym, lecz wyłącznie zbiorem rozlicznych
opowiadań, kolekcją niejednorodnych ksiąg, z których próbuje się
wyciągnąć na światło dzienne to, co jest dla nas akurat teraz
użyteczne”.
Takie
podejście od początku chrześcijaństwa powodowało herezje godzące
w podstawy wiary, wobec których Kościół bronił wiernych
ogłaszaniem
oficjalnych wykładni Pisma. Papieże i sobory w
uroczystych orzeczeniach precyzowali najważniejsze biblijne prawdy,
czyli dogmaty, np. Jeden Bóg w trzech Osobach, Wcielenie Syna
Bożego, usprawiedliwienie człowieka łaską Bożą, rzeczywista
obecność Chrystusa w Eucharystii. I to, co zostało zdefiniowane,
obowiązuje katolika, stanowi pewną opokę, jaką jest wiara Piotra,
przekazywana przez jego następców. Interpretacja katolicka to taka,
która jest zgodna z Biblią i dogmatami, jeśli jest z nimi
sprzeczna, to katolicką nie jest, bez względu na to, jaki urząd
pełni ten, kto ją wygłasza.
Poza
tym w dziejach Kościoła pojawiły się różne typy egzegezy (od
gr. exegesis
– objaśnianie) i sposoby korzystania z Pisma, które nie mają
takiego obowiązującego charakteru, ale służą pogłębieniu wiary
i wzrostowi życia duchowego. Łączą się one głównie z
duchowościami poszczególnych zakonów i wspólnot.
Dostępne
każdemu wierzącemu „prywatne wyjaśnianie” to np. modlitwa
wewnętrzna wychodząca od tekstu biblijnego, będąca od wieków
częścią tradycji katolickiej, jak benedyktyńskie lectio
divina,
metoda terezjańska (św. Teresy z Awili), czy ignacjańska (św.
Ignacego z Loyoli). W niej człowiek wgłębia się w Słowo Boże,
aby poznać i spotkać samego Boga, a także odnaleźć siebie wśród
biblijnych postaci. Modlitwa taka przynosi konkretny owoc łaski:
Bożej obecności, dalszego nawrócenia, wzrostu, postanowienia
poprawy i inne. Inną taką metodą jest „słowo życia”. Wybiera
się fragment Pisma Świętego na dany dzień i rozważając go oraz
przypominając w ciągu dnia, człowiek stara się ożywić je w
sobie, budować się i żyć według niego.
Celem
lektury Biblii jest więc uobecnienie samego Słowa – Boga. Taki
jest też cel ewangelistów i nauczycieli. Aby dzięki Duchowi
Świętemu, głoszone żywe
słowo
stało się spotkaniem ze Słowem. Jeżeli np. kaznodzieja opowiada o
uzdrowieniach zapisanych w Ewangeliach, to efektem tego są
uzdrowienia teraz, wśród słuchaczy, jak to było np. w
posługiwaniu kanadyjskiego misjonarza w Dominikanie, ks. Emiliena
Tardifa. Opisują to jego książki: „Jezus żyje”, „Jezus jest
Mesjaszem” i „Dookoła świata bez walizki” (współautorem
drugiej i trzeciej jest Jose H. Prado Flores).
Tego uczy nas Pismo Święte: Kiedy
Piotr jeszcze mówił o tym, Duch Święty zstąpił na wszystkich,
którzy słuchali nauki. Słyszeli bowiem, że mówią językami i
wielbią Boga
(Dz 10, 44. 46).
Brak komentarzy:
Prześlij komentarz