31 maja 2016

Czy wolno Maryję nazywać Matką Bożą?

Raduj się Maryjo!

Zwiastowanie i Nawiedzenie NMP, Melchior Broederlam


W dniu dzisiejszym Kościół katolicki obchodzi święto Nawiedzenia Najświętszej Maryi Panny, tj. Jej wizyty u św. Elżbiety (zob. Łk 1, 39-56). Wówczas to Elżbieta, napełniona Duchem Świętym, wypowiedziała słowa: Skądże mi to, że Matka Pana mego przychodzi do mnie?! (Łk 1, 43). Są one biblijną podstawą do nazywania Maryi nie tylko Matką Jezusa, ale Matką Pana, czyli Boga. Znaczna część chrześcijan na świecie, zapewne większość protestantów, sprzeciwia się określeniu Boża Rodzicielka (gr. Theotokos; łac. Dei Genitrix), czy Matka Boża (gr. Meter tou Theou; łac. Mater Dei), twierdząc iż pojęcia te nie są tożsame z określeniem Matka Pana. Ponieważ problem ten współcześni protestanci, jak np. zielonoświątkowcy, uważają za bardzo istotny i nierzadko powoduje on zamieszanie także w temacie walki o Królestwo Chrystusa, warto przeanalizować go w świetle Pisma Świętego.

Już w Księdze Izajasza znajduje się proroctwo o tym, że Dziewica pocznie i porodzi Syna i nazwie Go imieniem Emmanuel (Iz 7, 14), zaś św. Mateusz przytaczając to proroctwo dodaje: to znaczy „Bóg z nami” (Mt 1, 23). Czyli „Dziewica porodzi Syna, który jest Bogiem”; Najświętsza Maryja Panna jest Matką „Boga z nami”. Anioł Pański mówi do Józefa o Maryi: z Ducha Świętego jest to, co się w Niej poczęło (Mt 1, 20). Natomiast w Ewangelii św. Łukasza anioł Gabriel mówi do Maryi: Oto poczniesz i porodzisz Syna, któremu nadasz imię Jezus. Będzie On wielki i będzie nazywany Synem Najwyższego […]. Święte, które się narodzi będzie nazywane Synem Bożym (Łk 1, 31-32. 35), zaś Elżbieta mówi o Maryi: Matka Pana; gr. Meter tou Kyriou (Łk 1, 43).

To znaczy: Synem Bożym jest [i będzie] Ten, który się dopiero pocznie i narodzi, tzn. z Maryi, a nie tylko już zrodzony w wieczności z Ojca. Skoro Dziecię, które się narodzi z Maryi będzie nazywane Synem Bożym, Synem Najwyższego (Boga), to Jego Matka będzie nazywana Rodzicielką (Matką) Syna Bożego, a więc Boga, gdyż określenie Syn Boży oznacza drugą Osobę Boga. Zatem Maryja jest Bożą Rodzicielką - Matką Syna Bożego, czyli Boga. To właśnie jest expressis verbis napisane w Biblii. Ten, kto temu zaprzecza, to albo ma kłopoty z czytaniem i rozumieniem tekstu, albo jest po prostu arianinem, czy jehowitą negującym, że Syn Boży to Bóg. Dlatego odrzucanie przez jehowitów określenia „Matka Boga” jest logiczne, gdyż oni nie uważają Jezusa – Syna Bożego za Boga; natomiast odrzucanie tego tytułu przez protestantów – chrześcijan, uznających Go za Boga, logiczne nie jest.

Ponieważ Jezus jest równocześnie Bogiem i Człowiekiem (łączy w swej Osobie te dwie natury) Maryję, jako Matkę Jezusa (Jego ludzkiej natury), nazywamy Bożą Rodzicielką, gdyż w Niej i poprzez Nią Bóg przyszedł na świat i narodził się jako człowiek (zob. Łk 1, 31-35). Biblia oznajmia: Gdy nadeszła pełnia czasu, zesłał Bóg Syna swego, zrodzonego z niewiasty (Ga 4, 4). Zatem Pismo Święte nazywa „zrodzonym z niewiasty” Syna Boga, a nie tylko Jezusa Człowieka. Poczęty z Ducha Świętego jest Syn Boży (Syn Boga Ojca), a więc ten sam Jeden Bóg, który „przyjął ciało w łonie Maryi Dziewicy i stał się Człowiekiem”, jak mówi Wyznanie Wiary. I stąd ten tytuł.

Oczywistym jest więc, iż już w Kościele pierwszych wieków tak nazywano Maryję, Matkę Chrystusa. Jedna z najstarszych zachowanych modlitw chrześcijańskich, to odnaleziona na papirusie z III wieku, modlitwa „Pod Twoją obronę uciekamy się, święta Boża Rodzicielko” (w obecnym brzmieniu; do słów „błogosławiona”; drugą część dodano w średniowieczu). Jeden z pierwszych wizerunków chrześcijańskich, obok Jezusa dobrego pasterza z owieczką na plecach, to Maryja z Dzieciątkiem Jezus – fresk jeszcze z katakumb.

Owszem, Maryja Dziewica biologicznie jest matką ludzkiej natury Jezusa, tak jak każdy rodzic jest matką, czy ojcem ciała swego dziecka, gdyż duszę każdego człowieka stwarza bezpośrednio Bóg. Zawsze jednak uznajemy jedność osoby i mówimy, że ktoś jest rodzicem danego człowieka, a nie jego ciała. Gdyby jakiś protestant, czy językowy purysta teologiczny, powiedział: „Maria nie jest matką Jezusa, tylko jego ciała”, to przez każdego byłby uznany za niespełna rozumu. A jednak gdy „dzieli włos na czworo” twierdząc, że nie wolno mówić „Matka Boża”, bo jest matką tylko człowieczeństwa Jezusa, to uchodzi za rozumnego. Jednakże Jezus jest także Bogiem, więc ze względu na jedność Osoby, Jego matkę nazywamy Matką Boga.

Odrzucanie tego tytułu świadczy też o nieznajomości Pisma Świętego odnośnie najważniejszych pojęć, a mianowicie określeń Boga. Elżbieta, prawowierna, pobożna Żydówka, mówiąc Adonaj, czyli Pan (hebr. ADNI; w grece Septuaginty i NT: Kyrios; łac. Dominus), miała na myśli Boga. W języku biblijnych Żydów: Pan = Istniejący = Bóg. I nie ma innego tłumaczenia, są to synonimy. Zatem wyrażenie użyte przez Elżbietę: Matka Pana, znaczy dokładnie tyle co Matka Boga. Najświętsza Maryja Panna jest Matką Jezusa, który mówił o sobie: Ja Jestem (gr. Ego Eimi; hebr. AHJH), a zatem Boga.

Gdy św. Elżbieta nazwała Maryję „Matką Pana mego”, wyznała swą wiarę w Bóstwo Chrystusa, pod wpływem Ducha Świętego, który ją wówczas napełnił (zob. Łk 1, 41), bowiem nikt nie może powiedzieć bez pomocy Ducha Świętego: „Panem jest Jezus” (1 Kor 12, 3). Uznała zatem, że Bóg, zwany przez Żydów Adonaj (Pan) i Dziecko Maryi, to jeden i ten sam Bóg (Pan). To samo uczynił Szymon Piotr Apostoł, gdy dzięki objawieniu od Ojca, wyznał Panu Jezusowi: "Ty jesteś Mesjasz, Syn Boga żywego (Mt 16, 16) i Tomasz Apostoł, gdy ujrzawszy Zmartwychwstałego Jezusa wyznał: "Pan mój i Bóg mój!" (J 20, 28).

Negacja określenia Boża Rodzicielka, lub Matka Boga i bezsensowne, niebiblijne tłumaczenie, że „nie jest Ona matką Boga, tylko matką Jezusa”, jest właśnie ukrytym arianizmem – zaprzeczeniem współistotności Ojca i Syna Bożego, czyli prawdziwej Boskości Chrystusa oraz nestorianizmem – zaprzeczeniem złączenia dwóch natur w Osobie Jezusa. Pozbawia też zasadniczego sensu formułę zbawczego wyznania wiary, że „Jezus jest Panem” (zob. Rz 10, 9), skoro określenie Pan, miałoby odnosić się tylko do Jego Człowieczeństwa, a nie Bóstwa. Jeżeli Pan - Syn Boży nie równa się Bóg, to mamy do czynienia z jakimś politeizmem, na wzór pogańskich mitologii. Każdy, kto usiłuje rozdzielać pojęcia Bóg i Pan, de facto usiłuje rozdzielać, a w konsekwencji umniejszać Jezusa.

Dlatego w pewnym sensie mają rację niektórzy protestanci twierdzący, że „dogmat o Bożym Macierzyństwie Marii jest fundamentem wszystkich rzymskich herezji”. Tłumacząc to na język ludzki: Prawda o Bożym Macierzyństwie Maryi jest fundamentem wiary chrześcijańskiej, czyli wiary w to, że Bóg stał się Człowiekiem w Osobie Jezusa Chrystusa, Syna Maryi, nauki o Wcieleniu i naturze Jezusa jako równocześnie Boga i Człowieka, a tym samym jedynego i skutecznego pośrednika łączącego ludzi z Bogiem.

Taka też jest geneza dogmatu o Bożym Rodzicielstwie Maryi na Soborze Efeskim w 431 roku. Ojcowie soborowi nie uchwalili go po to, by wywyższyć Maryję i obdarzyć Ją „boskim kultem”, jak to wymyślili ateiści i protestanci w XIX wieku, a teraz ci drudzy znów próbują rozpowszechniać. Potwierdzono (a nie „wprowadzono”, bo używany był od dawna) ten tytuł po to, by potwierdzić wiarę, że Jezus – Syn Boży jest współistotny (gr. homousios) z Bogiem Ojcem (sprecyzowaną na Soborze Nicejskim w 325 roku), a na mocy unii hipostatycznej (złączenia osobowego [dwóch natur]) jest równocześnie prawdziwym Człowiekiem (pojęcie tego złączenia, ale nie zlania, nie było jeszcze sprecyzowane). Takie też było zasadnicze nauczanie i cel tego soboru, zwołanego przeciwko herezji Nestoriusza, który wypaczał prawdę o dwóch naturach – Boskiej i ludzkiej złączonych w jednej Osobie Chrystusa i dlatego właśnie sprzeciwiał się nazywaniu Najświętszej Maryi Panny Matką Bożą.

My, chrześcijanie wierzymy, że Bóg w Osobie Syna stał się Człowiekiem: złączył się z naturą ludzką w momencie Wcielenia – Poczęcia w łonie Najświętszej Maryi Dziewicy. I przez Jej łono, jako Człowiek, Bóg przyszedł na świat. Określenie Boża Rodzicielka (gr. Theotokos), a potocznie w językach słowiańskich Bogurodzica, wobec Niej jest więc czymś najzupełniej naturalnym i oczywistym. Stoi też ono na straży wiary w realność Wcielenia Syna Bożego – złączenia Boga z człowiekiem w jednej Osobie.

Z kolei polskie wyrażenie Matka Boska, Matka Boża, jest tylko staropolską formą dzierżawczą (odrzeczownikową). Dla naszych przodków było oczywiste, że Matka Boska oznacza Matka Boga, lub Matka należąca do Boga, związana z Bogiem. Współczesny język polski utracił formy dzierżawcze, które teraz są przymiotnikami. Dlatego określenie to rzeczywiście może sugerować, że Matka jest „boska”, to znaczy ma cechy boskie, jest Bogiem (albo bogiem). Podobnie „Ojciec Niebieski” w staropolszczyźnie to Bóg Nieba, Ojciec z Nieba, a nie ojciec koloru niebieskiego, jak teoretycznie mógłby rozumieć współczesny. To też jest źródłem nieporozumień wśród katolików i protestantów. W innych językach, jak w języku łacińskim, nie ma tej dwuznaczności: jest Mater Dei (Boga), a nie Mater divina (boska).

Jeżeli natomiast ktoś sądzi na podstawie tego tytułu, że Maryja – Matka Boża, istnieje odwiecznie i jest matką Boga w sensie zrodzenia jego Boskiej natury, jak jedno z bóstw w panteonach różnych pogańskich religii (tzw. Wielka Matka Bogów), bądź należy się Jej „boska cześć”, to po prostu jest w błędzie. Nie można zaprzeczyć, że jacyś ludzie mogą, nawet nie całkiem świadomie, podzielać takie przekonanie, wielu nominalnych „katolików” nie zna przecież w zasadzie wiary katolickiej. Być może jest to też skutek bezsensownego, szkodliwego dla wiary, ale niestety rozpowszechnionego w Polsce zwyczaju mówienia do dzieci o jakiejś „bozi”. Jeżeli wciąż widzimy jak rodzice, czy dziadkowie, pokazują dziecku figurkę, zwłaszcza Maryi, mówiąc „bozia”, to nie możemy się dziwić, że rodzi to nieporozumienia i może fałszować wiarę u jej początku. Nie zmienia to jednak faktu, że Kościół katolicki nigdy czegoś takiego nie głosił.

Duszewność w liturgii i teologii

Króluj nam Chryste!

W Kościele współczesnym, istotny jest, zawsze istniejący, problem duszewności, czyli uważania aktywności naturalnych władz duszy (umysłu, woli i uczuć) za życie duchowe. Został on zdefiniowany i omówiony w poprzednim poście:
Warto teraz zwrócić uwagę na kilka konkretnych jej przejawów, zwłaszcza w postaci intelektualizmu (czyli nadmiernego akcentowania przyrodzonego intelektu w życiu wiary). Uwięźnięcie w umyśle w okresie nowożytnym spowodowało poważne zmiany w religii. Upraszczano doktryny z braku zrozumienia duchowego sensu różnych spraw, np. form sakramentalnych, nabożeństw, roli Maryi i świętych. Przejawem tego procesu stała się najpierw reformacja. Mentalna ciasnota „reformatorów” wyraziła się najsilniej w nadużywaniu słowa „tylko”: „tylko Biblia”, „tylko łaska”, „tylko wiara”, „tylko Chrystus”, „tylko Bogu chwała”, ignorując wieloaspektowość i subtelność duchowych zagadnień. Duszewna umysłowość (intelektualizm) odcisnęła swe piętno na „poprawianiu” po ludzku Kościoła i liturgii, uproszczonej i okrojonej wpierw u protestantów, a czterysta lat później w Kościele katolickim.
Zresztą, tak podczas reformacji, jak w latach sześćdziesiątych i siedemdziesiątych XX wieku czynili to tacy sami ludzie: środowisko religijnych „intelektualistów”. Benedykt XVI, jeszcze jako kardynał, napisał: „spostrzegłem, że pewnego typu <kontestacje> niektórych teologów są typową cechą umysłowości bogatego mieszczaństwa Zachodu. Rzeczywistość Kościoła konkretnego, Kościoła jako pokornego Ludu Bożego, jest całkowicie różna od tego co sobie roją w pewnego typu laboratoriach, w których destyluje się utopię” („Raport o stanie wiary”).
I podobnie także o odrzuceniu wielowiekowej tradycyjnej egzegezy i zastąpieniu jej niby „naukowymi” spekulacjami: „W rezultacie, tego typu bibliści budują swoje sądy opierając się jedynie na własnej wizji świata, a nie na autorytecie Biblii. Mówią oni jako szczególnego rodzaju filozofowie, czy socjologowie, a ich filozofia zawiera wyłącznie banały” („Raport”).
Zaś o zmianie liturgii: „To, co stało się po soborze było czymś całkowicie odmiennym [niż dotychczas]. W miejsce liturgii, będącej owocem nieprzerwanego rozwoju, przyszła liturgia sfabrykowana. Odrzuciliśmy organiczny, żywy proces wzrostu i wielowiekowego rozwoju i zastąpiliśmy go – jak to się ma w procesie produkcyjnym – fabrykacją, banalnym produktem chwili” (Przedmowa do książki jednego z najwybitniejszych liturgistów XX wieku, Klausa Gambera, „Zwróćmy się ku Panu!”).
Tracąc z oczu istotę, jaką jest duchowa łączność duszy z Bogiem obecnym w liturgii, a widząc tylko to, co dostępne dla naturalnego umysłu, zmysłów i woli, zmieniono też rozumienie „aktywnego uczestnictwa”. Podstawą stała się literalna zrozumiałość: stąd upraszczanie tekstów oraz języki narodowe i to jeszcze w wersji kolokwialnej, jak w anglojęzycznych tłumaczeniach Mszału z lat 70. Nachalna dostępność dla zmysłów: stąd „potrzeba” odprawiania „twarzą do ludu”, poprzeczne i okrągłe kościoły, by „wszyscy mogli widzieć”, obowiązkowe mikrofony oraz głośniki ze wszystkich stron. Wreszcie „czynna” rola świeckich, polegająca na spełnianiu rozmaitych funkcji, a to czytania, a to komentarze, przynoszenie darów itp., lub chociaż głośne odmawianie, aby zaspokoić pragnienie aktywności. Nie chodzi tu o odrzucanie tłumaczeń i zdobyczy techniki, ani o podważanie wartości tych czynności liturgicznych, ale o powierzchowne motywacje części osób domagających się udziału w ich spełnianiu.
Wbrew takim motywacjom pisał też kard. Józef Ratzinger, wspominając jednego z najwybitniejszych liturgistów XX wieku, Romano Guardiniego: „W liturgii nie chodzi o to żeby działać, ale o to, żeby być. Idea głosząca, że powszechna aktywność stanowi centralną wartość liturgii, jest radykalnym przeciwieństwem koncepcji reprezentowanej przez Guardiniego. W rzeczywistości ogólna aktywność wszystkich nie tylko nie jest podstawową wartością liturgii, ale w ogóle nie przedstawia żadnej wartości” („Kościół-Ekumenizm-Polityka”).
W „Raporcie” zaś precyzował: „Actuosa participatio [z łac. aktywne uczestnictwo] to był przenajświętszy pomysł, jego interpretacje posoborowe całkowicie go zawęziły. Powstało bowiem wrażenie, że uczestnictwo aktywne to tylko aktywność zewnętrzna potwierdzana słowami, wypowiedziami, śpiewem, kazaniami, czytaniami, ściskaniem rąk. Zapomniano, iż sobór za actuosa participatio uważał także milczenie, które pozwala na uczestnictwo naprawdę głębokie, osobiste, z uważnym słuchaniem Słowa Bożego”.
Wielką muzykę sakralną odrzucono w imię uczestnictwa aktywnego, ale czyż to uczestnictwo nie może znaczyć także percepcji przez ducha i przez zmysły? Czy rzeczywiście nie ma niczego aktywnego w słuchaniu, intuicyjnym pojmowaniu, wzruszeniu? Czyż nie umniejsza się właśnie roli człowieka, każąc mu uczestniczyć w liturgii jedynie za pomocą słów? Przecież wiemy, że to co w nas racjonalne, świadome, pojawia się na powierzchni i jest jedynie wierzchołkiem góry, w porównaniu z naszą całością”.
Ten, kto nigdy w życiu nie uczestniczył w cichej Mszy w klasycznej formie obrządku, zapewne nawet nie jest w stanie sobie wyobrazić o co chodzi w duchowym „byciu” na liturgii. A jest to uczestnictwo naprawdę aktywne, jeżeli się ma otwarte serce i ducha zwróconego ku świętej Bożej Obecności. Wówczas także na duszę oddziałuje duchowa rzeczywistość, uobecniana podczas liturgii. Mentalna indoktrynacja zewnętrznością jest jednak tak silna, że nawet ludzie od lat uczestniczący w Mszach trydenckich, przez całą liturgię wertują mszalik, aby czytać tłumaczenia, zaś inni śledzą poprawność rytuału (czasem wyłapując potknięcia celebransów i ministrantów).
Problem ten dotyczy także uczestniczących w nabożeństwach protestanckich i katolickich „charyzmatycznych”. Chodzi bowiem właśnie nie o taką, czy inną formę, ale o to, czy uczestnik zwrócony jest głównie ku zewnętrznej otoczce, lub swej osobie, czy ku Chrystusowi. Jak naucza jeden z przywódców „trzeciej fali” w Polsce, Andrzej Stepanow: „Uwielbienie (granie i śpiewanie pieśni) to tylko otoczka, okrywająca Bożą Obecność i to w nią trzeba wejść”. Warto zauważyć, iż obecnie w licznych wspólnotach tego nurtu dostrzega się istotną wartość, już nie tylko w aktywnym „uwielbieniu”, ale i w tzw. „trwaniu w Bożej Obecności”, czyli milczącej adoracji.
Wielu jednak wciąż skupia się zbytnio na zewnętrznej stronie i aktywności. W związku z tym problemem przestrzegał kilka lat temu w Warszawie hinduski kaznodzieja protestancki Gideon Jacob: „Lider muzyczny może uwielbiać swoją gitarę, a nie Pana Boga”. Emerytowany dziś papież jeszcze mocniej: „Opowieść o złotym cielcu jest ostrzeżeniem przed samowolnym i samolubnym kultem, w którym ostatecznie nie chodzi o Boga, lecz o to, by z tego, co własne, stworzyć sobie mały, alternatywny świat. W takim wypadku liturgia rzeczywiście staje się pustą grą lub, co gorsza, może prowadzić do odejścia od Boga żywego, który skrywa się za sakralną zasłoną” („Duch Liturgii”).
Wierni wyedukowani w tym całym kontekście duchowym (a raczej nieduchowym) XX-wiecznej europejskiej teologii, stanowiącej późne pokłosie reformacji, oświeceniowego racjonalizmu oraz scjentyzmu, mają znaczne trudności w otwarciu się na duchową rzeczywistość, na prawdziwe spotkanie ze Słowem, zarówno w Piśmie Świętym jak i w liturgii, czy modlitwie osobistej i wspólnotowej. Jedynie intelektualne przyjmowanie go, nie uczy duszy ludzkiej wychodzenia ze zranionej naturalności, ku życiu duchowemu.


Sytuację tę pogarsza jeszcze tzw. „nowa teologia”, która w drugiej połowie lat sześćdziesiątych przyjęła doktrynę pochodzenia kalwińskiego, negującą w ogóle istnienie w człowieku nieśmiertelnej duszy (w pełnym sensie, to znaczy i ducha). Jako pierwszy, przez pewien czas, głosił to Luter, stwierdzając: „Umieszczam nieśmiertelność duszy w liczbie artykułów zmyślonych przez papieży i wyciągniętych ze śmietnika dekretów rzymskich”. W związku z tym zmarli mieli „spać bez czucia”, a dopiero po zmartwychwstaniu ciała żyć wiecznie. Ta doktryna dostała się do nurtu kalwińskiego i była akceptowana w niektórych jego odłamach, a potem przez adwentystów i jehowitów.
Od czasów reformacji do początku XX wieku, ogół protestantów stopniowo odszedł od tej fałszywej doktryny, akceptując istnienie nieśmiertelnej duchowej duszy, sądu i życia wiecznego zaraz po śmierci oraz wskrzeszenia ciał na końcu świata, tak jak głosił zawsze katolicyzm. Po pierwszej wojnie światowej powrócił do starej reformacyjnej doktryny kalwiński pastor i teolog Karl Barth. Jego znaczny wpływ na protestantyzm i katolicyzm w XX wieku stanowi osobne zagadnienie, w tym kontekście jest istotne, iż to on właśnie oraz luterański teolog Oscar Cullman, rozpowszechnili teorię, jakoby pojęcie duszy (i w ogóle dualizmu duchowo-cielesnego w człowieku) jest „wytworem filozofii greckiej”, zaś słowo „dusza” występujące Piśmie Świętym ponad pięćset razy, oznacza tam tyle, co „życie”, lub „całego człowieka”. Znacząco zmieniło to w Europie sposób rozumienia Biblii.
Pogląd taki współgrał z odrzuceniem klasycznej filozofii bytu, której częścią jest właśnie nauka o złożonej duchowo-fizycznej naturze człowieka, na rzecz filozofii egzystencjalistycznej. Jego pokłosiem w katolicyzmie po 1969 roku jest usunięcie słowa „dusza” w wielu oficjalnych modlitwach, zwłaszcza w obrzędach pogrzebu i wprowadzenie próśb o „wskrzeszenie ciał” oraz wyraźny zanik nauczania o duszy w „nowej teologii”, a nawet codziennej praktyce duszpasterskiej. Wciąż też można usłyszeć o potrzebie „oczyszczenia” teologii i biblistyki z pojęć i poglądów „greckich”.
Na początku lat siedemdziesiątych XX wieku, na styku kalwińsko-katolickim przedostała się do Kościoła jeszcze inna fałszywa doktryna - „zmartwychwstania w śmierci”, która starała się pogodzić negację duchowej duszy w człowieku z biblijną prawdą o życiu zaraz po śmierci. Wedle doktryny tej, człowiek w momencie śmierci „zmartwychwstaje” od razu w rzekomo „duchowym ciele” (może raczej rzec „eterycznym”), a zatem prawdziwego, fizycznego zmartwychwstania nigdy nie będzie. I ta doktryna również została rozpropagowana wśród katolików na Zachodzie przez zwolenników „nowej teologii”. Wówczas przeciwstawiał się jej jako teolog ks. bp Józef Ratzinger.
Równocześnie zignorowano cenne poselstwo służebnicy Bożej m. Pauli Zofii Tajber (1890-1963), polskiej zakonnicy, która z polecenia Bożego opracowała zgodne z Nowym Testamentem nauczanie o odnowieniu i uświęceniu dusz ludzkich poprzez zjednoczenie z Najświętszą Duszą Jezusa. Głosiła ona: "W Duszy Jezusa jest uzdrowienie naszych dusz". 
Skoro jednak człowiek „duszy nie ma”, to nie ma też czego uzdrawiać, odnawiać i uświęcać. Jeżeli „nie ma ducha”, którego można oddzielić, a nawet przeciwstawić ciału, to czym rozsądzać i pojmować Pismo? - tylko naturalnym, cielesnym intelektem. W ten sposób te nowe teorie protestanckiego pochodzenia utrudniły wielu chrześcijanom, zwłaszcza w Europie, duchowy rozwój, paradoksalnie utwierdzając ich w duszewności, czym przeszkodziły im w pełnej i głębokiej recepcji Słowa Bożego. Wyrzucając ze swej doktryny pojęcie duszy, „nowa teologia” stała się jeszcze bardziej duszewna.
Nieuchronną konsekwencją takiej doktryny jest błędne utożsamienie ducha z umysłem, choć św. Paweł wyraźnie je rozgranicza: będę się modlił duchem, ale będę się też modlił i umysłem (1 Kor 14, 15). Zwolennicy takiego utożsamienia, choć nie stawiający tego koniecznie wprost, istnieli zawsze, od starożytności, czego przejawem jest wieloznaczność łacińskiego słowa mens i greckiego nous tłumaczonego i rozumianego jako umysł, ale też duch, dusza i serce. Stopniowo, od IV wieku, w teologii pneuma została zastąpiona tym zaczerpniętym z filozofii umysłem”: w trójpodziale obok duszy i ciała (na Wschodzie), a w dwójpodziale jako najwyższą częścią, lub wręcz istotą duszy ludzkiej, będącej przede wszystkim „rozumną, lub „umysłową” (na Zachodzie).Umysł” więc, a nie „duch”, stał się głównym miejscem kontaktu z Bogiem. Ojcowie Kościoła i inni znaczący teologowie chrześcijańscy dokonali tego zabiegu może m. in. po to, aby uniknąć biblijnej dwuznaczności: Duch [Święty] - duch [ludzki] (alfabety starożytne miały tylko wielkie litery). Także aniołów nazwano „czystymi (tj. samymi) umysłami”, w sensieczystymi duchami”.
Wraz z upływem wieków i rozszerzaniem się intelektualizmu zapominano, iż nous/mens został w chrześcijaństwie ekwiwalentem osobowego ducha, a nie rozumu, lub intelektu, jako jednej z władz duszy. Ponieważ nous/mens w dziełach dawnych teologów tłumaczy się na polski jako umysł, a słowo to (od „myśleć”) zwykle, jak i w Biblii, jest synonimem rozumu i intelektu (choć filozofia rozróżnia te pojęcia), można źle rozumieć to, co oni pisali raczej o duchu ludzkim, niż o samej władzy myślenia i utwierdzać się w intelektualizmie.
Przy takim błędnym podejściu dusza rozumna ma czerpać życie z umysłu, a więc z samej siebie, sprawiając duszewność, czyli z drzewa poznania, zamiast być duszą żyjącą, a więc czerpać życie z ducha ożywiającego, a przezeń od Boga, czyli z drzewa życia. Zastąpienie biblijnej duszy duchowej filozoficzną duszą rozumną wywarło wpływ na różne obszary teologii. Wykluczono na przykład możliwość zbawienia przez wiarę osób „nieużywających rozumu”, na przykład dzieci zmarłych bez chrztu. Ta ostatnia kwestia (ostatnia zarazem w „Sumie Teologicznej” św. Tomasza z Akwinu) pozostaje najbardziej rażącym przejawem zejścia na manowce teologii intelektualistycznej, ale to odrębne zagadnienie.

Zbawienie dzieci zmarłych bez chrztu 

30 maja 2016

Duszewność - podróbka życia duchowego


Króluj nam Chryste!

Jednym z największych i najbardziej powszechnych zagrożeń dla życia duchowego chrześcijanina i zarazem dla życia całego Kościoła jest duszewność, czyli mylenie aktywności naturalnych władz duszy: rozumu, woli, pamięci i uczuć, z autentycznym życiem wiary, wypływającym z ducha ludzkiego złączonego z Trójcą Świętą.

Problem ten obnaża św. Juda Apostoł, uprzedzający: Wy zaś umiłowani, przypomnijcie sobie te słowa, które były zapowiedziane przez Apostołów Pana naszego Jezusa Chrystusa, gdy mówili do was, że w ostatnich czasach pojawią się szydercy, którzy będą postępowali według własnych bezecnych pożądliwości. Oni to powodują podziały (w Wulgacie: sami siebie odłączają), [a sami] są cieleśni (dosłownie: „duszewni”; gr. psychikoi; łac. animales) [i] Ducha nie mają (Jud 17-19). Można by też napisać ducha małą literą, gdyż nie kierują się duchem, nie żyją w duchu.

W Listach Apostolskich czytamy o ludziach cielesnych, duszewnych i duchowych. W Liście do Rzymian (zob. 8, 4-13) ludzie dzielą się na żyjących według ciała i według Ducha (lub raczej ducha, zależnie od kontekstu). Natomiast w kilku innych miejscach (zob. 1 Kor 2, 14; Jud 19; por. Jk 3, 15; 1 Kor 15, 44-46) są też ludzie dodatkowego rodzaju, w Biblii Tysiąclecia i Biblii Warszawskiej tłumaczeni jako zmysłowi, u Judy w BT cieleśni, w Biblii Gdańskiej bydlęcy (rezultat pobieżnego odczytania łacińskiego animales, jako „zwierzęcy”, a nie „duszewni”). Zmysłowość w potocznym języku tożsama jest z cielesnością, a nie o to tu przecież chodzi.

W Nowym Testamencie człowiek „zmysłowy” w Kościele, to wierzący, autentycznie, bądź pozornie,  ale kierujący się w religii nie duchem, lecz tylko nieprzemienionymi [jeszcze], a zatem zranionymi i zaćmionymi przez grzech, władzami duszy: naturalnym rozumem (intelektem), naturalną wolą (gorliwością), nieuzdrowioną pamięcią, nieuporządkowanymi uczuciami (emocjami) i wyobraźnią (fantazją), lub głównie doznaniami zmysłowymi. W oryginale greckim człowiek taki to psychikos (od psyche – dusza). Duchowy to pneumatikos (od pneuma - duch), zaś cielesny to sarkikos (od sarks – ciało). W łacińskiej Wulgacie odpowiednio: animalis (od anima), spiritualis (od spiritus) i carnalis (od caro).

Tłumaczenie polskie w paru wydaniach Biblii (i w wielu innych językach) tego pierwszego na „naturalny”, nie oddaje głębi sensu, choć jest ogólnie bliskie, zaś „intelektualny” (jak jest w kilku przekładach) i „zmysłowy” wskazuje na tylko jeden z aspektów. Z kolei właściwsze, możliwe określenie „psychiczny” potocznie oznacza chorego psychicznie, dlatego też zastosowane przez tłumaczy pism Tertuliana słowo „psychik”, „psychicy” źle się z tym kojarzy, choć samo współczesne określenie „psychika” trafnie oznacza władze duszy, nie obejmujące swym zakresem ducha. Stąd psychologia zajmuje się tylko nimi, pomijając, lub negując życie ściśle duchowe.

Wśród nowych anglojęzycznych przekładów Biblii, dwa oddają dosłowny sens tego wyrazu. ExeGeses Companion Bible (ECG) ma: soulical, a Concordant Literal Version (CLV): soulish (od soul - dusza). Toczyła się niedawno dyskusja, czy formy te są synonimami, czy też mają osobny odcień znaczeniowy. Istnieje interpretacja, że soulical jest bardziej subtelne, odnosi się do niedojrzałego wierzącego, zaś soulish jest dosadne, oznacza jedynie powierzchownie religijnego. Tłumacze literatury, w której ów problem jest omawiany (przede wszystkim są to książki Watchmana Nee i Witnessa Lee), przekładają ten przymiotnik jako „duszewny”, tak jak jest od wieków w Biblii Słowiańskiej: duszewen. Także w Rosyjskim Tłumaczeniu Synodalnym (druga poł. XIX wieku): duszjewnyj, w ukraińskim przekładzie Kulisza (1871 rok): duszewnyj, w macedońskim: duszewniot, w bułgarskim (synodalnym): duszewnijat i to jest najprecyzyjniejsze.

Uważam za niezbędne, wprowadzenie do polskiego języka (terminologii teologicznej) słów „duszewny” i „duszewność”, nie tylko dla precyzji przekładów, ale przede wszystkim dla dobra wierzących i Kościoła, gdyż ułatwi to rozpoznanie i rozwiązywanie omawianego problemu. A ściślej nie wprowadzenie, lecz przywrócenie, bowiem słowo „duszewny” znajduje się w „Słowniku Języka Polskiego” Samuela Bogumiła Lindego, t. I, Warszawa 1807, wyjaśnione jako: „od duszy, duszy się tyczący” oraz w polskiej literaturze XIX-wiecznej.

Historyczne i obecne spory międzywyznaniowe i wewnątrzkościelne są zwykle dziełem takich „duszewnych”, zewnętrznie rozumujących wyznawców. „Dyskusje” i „apologetyki” internetowe na tematy biblijne i konfesyjne to najlepsze przykłady działania na poziomie umysłu, gorliwości i emocji w sferze religii. Ludzie duszewni nie pojmują istoty i głębi Pisma Świętego jako Słowa Bożego, sakramentów i liturgii. Człowiek zmysłowy (intelektualny, naturalny, duszewny; gr. psychikos) bowiem nie pojmuje tego, co jest z Bożego Ducha. Głupstwem mu się to wydaje i nie może tego poznać, bo tylko duchem można to rozsądzić. Człowiek zaś duchowy (gr. pneumatikos) rozsądza wszystko, lecz sam przez nikogo nie jest sądzony (1 Kor 2, 14-15). Jak piszą Apostołowie św. Piotr i św. Juda: Ci zaś wypowiadają bluźnierstwa na Chwały i na to, czego nie znają (por. 2 P 2, 10. 12 i Jud 8. 10), np. wygadując brednie na temat czci dla Maryi, katolickiej Mszy, czy Spowiedzi, których sensu nie pojmują.

Tego typu ludzie, paradoksalnie, sami siebie nierzadko uważają za prawdziwie „duchowych”, tylko dlatego, że są „wolni od form, rytuałów i instytucji”, w przeciwieństwie do „ludzi religijnych”, w sensie: „duszewnych”. Postawa taka pojawia się od dawna w środowiskach charyzmatycznych, głównie protestanckich, ale też czasem katolickich. Nie jest to nic nowego, lecz echo starego błędu montanistów z drugiej połowy II wieku, głoszących radykalny „charyzmatyzm” (i oczywiście rychły koniec świata). We własnym mniemaniu byli oni pneumatikoi, w przeciwieństwie do psychikoi, czyli lekceważonych „zwykłych wierzących”, nieprzekonanych do ich ekstaz i proroctw, a od których w końcu się odłączyli, tworząc swój odłam. Wśród nich Tertulian, niegdyś obrońca ortodoksji chrześcijańskiej, pisał: „Później uznanie i głoszenie Ducha Świętego odłączyło nas od psychików”. Zasadniczym błędem tego typu ludzi (od czasów Nowego Testamentu i Montana, aż do dziś) jest pogląd, iż posługiwanie charyzmatami, emocjonalizm, lub radykalizm, oznacza duchowość, co ich odrywa od rdzenia Kościoła:

Niechaj was nikt nie odsądza od nagrody, zamiłowany w uniżaniu siebie i przesadnej czci aniołów, zgłębiając to, co ujrzał. Taki, nadęty bez powodu zmysłowym swym sposobem myślenia, nie trzyma się mocno Głowy - [Tego], z którego całe Ciało, zaopatrywane i utrzymywane w całości dzięki wiążącym połączeniom członków, rośnie Bożym wzrostem (Kol 2, 18-19).

Ryzyko tego błędu, bądź nadużywania pojęcia „duszewności” dla własnego wywyższenia, nie może jednak oddalać rozsądnych chrześcijan od rzetelnej diagnozy jej problemu.

Księga Mądrości stwierdza o człowieku, iż Bóg tchnął w niego duszę działającą i napełnił duchem żywotnym (Mdr 15, 11). Te określenia zwracają uwagę, iż właściwością duszy jest działanie, ducha zaś życie. Dusza jest więc czymś bardziej zewnętrznym i funkcjonalnym względem ducha (czy raczej duch stanowi najistotniejszą jej część), toteż religijność „duszewna”, czyli wypływająca tylko z duszy w tym znaczeniu, jest powierzchowna, pozbawiona istoty – życia duchowego. Jest intelektualizmem, bądź pobożnościowym aktywizmem, jak to określała w XVI wieku św. Teresa od Jezusa, karmelitanka, Doktor Kościoła, jeden z największych nauczycieli życia duchowego.

Pismo Święte również w innych kontekstach odróżnia duszę od ducha. W ten sposób św. Paweł modli się, aby nienaruszony duch wasz, dusza i ciało bez zarzutu zachowały się na przyjście Pana (1 Tes 5, 23). Podobnie Najświętsza Maryja Panna śpiewa: Wielbi dusza (gr. psyche; łac. anima) moja Pana i raduje się duch (gr. pneuma; łac. spiritus) mój w Bogu, zbawicielu moim! (Łk 1, 46-47). Wszystkie aspekty natury człowieka mają być zatem nakierowane ku Bogu. Tradycyjna antropologia filozoficzna i teologiczna rozróżnia zwykle tylko ciało i duszę, jako całą duchową część osoby ludzkiej, bądź w miejsce ducha stawia umysł (gr. nous; łac. mens). Antropologia biblijna idzie bardziej w głąb, gdyż jej głównym zainteresowaniem jest zbawienie człowieka, a nie poznanie struktury bytu.

Tym, co jest zdolne oddzielić duszę od ducha, jest właśnie żywe Słowo Boże (por. Hbr 4, 12). Nie chodzi tu o substancjalne rozdzielanie duszy i ducha, jako osobnych bytów, ale o rozróżnianie ich, potrzebne do dojrzewania, uświęcania i wzrastania ku Bogu całej natury człowieka pod wpływem łaski. Kościół katolicki naucza, iż „rozróżnienie to nie wprowadza jakiegoś dualizmu w duszy (Sobór Konstantynopolitański IV w 870 roku), lecz duch oznacza, że człowiek, począwszy od chwili swego stworzenia, jest skierowany ku swojemu celowi nadprzyrodzonemu (Sobór Watykański I w 1870 roku)”.

Dlatego List do Hebrajczyków podkreśla, że Słowo Boże osądza pragnienia i myśli serca, czyli to, czy wola i rozum (władze duszy) we wnętrzu człowieka, a nie na ich powierzchownym poziomie są skierowane ku duchowi (oraz Duchowi), czy ku ciału. To drugie skierowanie uniemożliwia autentyczne poznanie Słowa Bożego, dlatego Jezus Chrystus powiedział: Błogosławieni czystego serca, albowiem oni Boga oglądać będą (Mt 5, 8), a w jakimś stopniu już oglądają.

Co jednak istotne, sama niedojrzałość wierzącego, fakt że znajduje się on na początkowym etapie rozwoju życia duchowego, lub po prostu jest biblijnym prostaczkiem, zwykłym wiernym, nie oznacza że jest on człowiekiem duszewnym. Chrześcijanin, nakierowany w swym sercu na Boga, żyjący w łasce, mający świadomość swej słabości, to w zalążku już człowiek duchowy, a jednym z probierzy tego faktu jest właśnie jego pokora. Apostołowie nazywali ludźmi „zmysłowymi” tych, którzy robili zamęt w Kościele, wynosząc się ponad innych, bądź usilnie zmieniając ich na swoją modłę, zaś otrzymane dary charyzmatyczne, lub naturalne duszy, czy własny typ temperamentu, uważali za swą wyższą duchowość.

Typowym objawem duszewności, nieznajomości spraw ducha, jest niepojmowanie tego, czym jest serce i utożsamianie go z uczuciami. Wierzący emocjonaliści myślą, że ich przyrodzona uczuciowość lub spontaniczność, to właśnie „wiara sercem”. Tym z kolei gardzą intelektualiści, którzy każdy przejaw poruszenia duchowego, rozradowanie płynące autentycznie z serca, biorą za przejaw „emocjonalizmu”. Nie mają pojęcia czym jest „wewnętrzne oświecenie”, „przekonanie wiary”, „odczucie serca”, myląc je ze „ślepym uczuciem płynącym z podświadomości”, które odrzuca „Przysięga Antymodernistyczna” z 1910 roku, a utożsamiając wiarę tylko ze zdobywaniem wiedzy teologicznej. Na jednych i drugich pobłażliwie patrzą woluntaryści, dla których „liczą się czyny”, a nie „słowa”, czy „uczucia”.

Inną cechą duszewnych ludzi jest domaganie się, aby inni mieli taką „właściwą” religijność, jak oni. Kiedy intelektualiści każą nam „lepiej poznać wiarę”, emocjonaliści „otworzyć serce”, a woluntaryści „zrobić coś konkretnego”, bywają irytujący, a czasem wręcz nieznośni. To im właśnie należy wskazać najlepszą cząstkę, jaką jest spotkanie z Bogiem w duchu. W człowieku duszewnym Marta (dusza) troszczy się o wiele, wywyższa się, tłamsi, lub ignoruje Marię (ducha). Nie są one jednak przeciwniczkami, lecz siostrami w jednym domu i celem obu ma być służenie Chrystusowi, lecz wpierw słuchanie Go.

W nowszych protestanckich opracowaniach tego zagadnienia przejawia się czasem tendencja do owego oddzielania bytowego, a raczej przeciwstawiania sobie duszy i ducha, gdzie dusza właściwie byłaby objęta szerszym zakresem ciała. Jest to m. in. skutek takich niejasnych przekładów, także katolickich, gdzie psychikos jest oddawane przez cielesny, zmysłowy. To przeciwstawianie można jednak rozumieć w sensie moralnym, jako walkę dążności ducha i ciała, gdzie „ciało” (gr. sarks, łac. caro) oznaczałoby naturalną, a zatem i cielesną stronę władz duszy, jako jego formy, oraz ich zranienie przez grzech, w odróżnieniu od natury ciała (gr. soma; łac. corpus).

Wśród teologów katolickich, np. św. Teresa Benedykta od Krzyża, karmelitanka (Edyta Stein), upatruje w „duchu” najwyższą część (aspekt) duszy, która jest bezpośrednio skierowana ku Trójcy Świętej, zaś „dusza” (w rozumieniu Nowego Testamentu) według niej, to te aspekty całej duszy, które są bliższe ciału, czyli jej rola formy ciała. Trzeba tu koniecznie zaznaczyć, iż naturalne władze duszy same w sobie nie są złe, służące szatanowi (jak twierdził Marcin Luter), lecz jedynie nie przystające do odbioru rzeczywistości duchowej, dlatego muszą zostać przemienione przez łaskę, a w trakcie tego procesu nawet uciszone. Najdogłębniej sprawy te opisał w swoich dziełach św. Jan od Krzyża, karmelita, Doktor Kościoła z XVI wieku, jeden z największych katolickich mistrzów modlitwy i życia duchowego.

Decydujący jest więc kierunek, ku któremu zwrócone jest centrum, tożsamość osoby („ja”). Czy ku ciału (i w ogóle stworzeniu), czy ku duchowi, a przezeń Duchowi - Bogu. Istotne jest też, czy serce jest miękkie, pokorne i otwarte, aby duch ludzki był uwolniony, a Duch Boży przezeń swobodnie przepływał. W momencie nowego narodzenia (przyjęcia łaski uświęcającej) duch człowieka zostaje ożywiony, złączony z Bogiem. To dzieje się od razu, gdyż duch ma życie na skutek usprawiedliwienia (Rz 8, 10). Natomiast całe życie chrześcijańskie jest umacnianiem wewnętrznego człowieka (por. Ef 3, 16; Rz 7, 22), czyli władz duszy, aż osiągniecie cel waszej wiary – zbawienie dusz (1 P 1, 9).

Jednym z elementów tego procesu, jest przemienianie się przez odnawianie umysłu (por. Rz 12, 2; zob. Hbr 5, 14). Przy pomocy Słowa Bożego, które posiada moc burzenia, dla Boga, twierdz warownych. Udaremniamy ukryte knowania i wszelką wyniosłość przeciwną poznaniu Boga, i wszelki umysł poddajemy w posłuszeństwo Chrystusowi (2 Kor 10, 4-5). Autentyczna chrześcijańska duchowość podporządkowuje umysł, a w dalszej konsekwencji wolę, pamięć, wyobraźnię, uczucia, zmysły i ciało Bogu w Duchu, poprzez jednoczenie z Chrystusem Panem, który jest naszą Głową, pod którą wszystko ma być poddane, m. in. poprzez pełną i wieloaspektową intronizację.


Następny tekst na temat duszewności w Kościele:

Duszewność w liturgii i teologii.