02 czerwca 2016

Złe duchy religijności


Króluj nam Chryste!

Ostatnimi czasy popularne jest w środowiskach pentekostalnych nauczanie o złych duchach religii, bądź religijności. Niektórzy przypisują ich działaniu każdą uporządkowaną formę modlitwy, twierdząc iż powinna ona być zawsze spontaniczna i niepowtarzalna. Czy jest to tylko wymysł niektórych neoprotestanckich charyzmatyków, czy też rzeczywiście istnieje tego typu zagrożenie duchowe?

Nie chcemy, żeby Ten królował nad nami!

Zacznijmy od tego, iż wolno, a nawet należy modlić się ustalonymi w Kościele słowami. Biblia o tym mówi. Kiedy uczniowie prosili Chrystusa Pana, by nauczył ich, jak mają się modlić, On odpowiedział: Kiedy się modlicie, mówcie: Ojcze nasz, któryś jest w niebie, święć się Imię Twoje, przyjdź królestwo Twoje, bądź wola Twoja i tak dalej (zob. Mt 6, 7-15; Łk 11, 1-4), a nie: „mówcie co wam ślina na język przyniesie”.

Osobista modlitwa, własnymi słowami, to dobra rzecz, ale wiara rodzi się ze słyszenia, a tym czego się słucha jest słowo Chrystusa. W Biblii zawarta jest Księga Psalmów, którymi modlą się chrześcijanie różnych wyznań od dwudziestu wieków. Kościół od początku zapisywał formuły modlitewne, wyrażające poprawnie wiarę i zawierające prośby, dziękczynienia, ofiarowania i uwielbienia. Również protestanci przez stulecia mieli swoje modlitewniki i kancjonały.

Słowa św. Pawła: gdy nie umiemy się modlić, tak jak trzeba, sam Duch przyczynia się za nami w błaganiach, których nie można wyrazić słowami (Rz 8, 26), odnoszą się do natchnionej modlitwy prośby, czy uwielbienia, na przykład w darze języków, ale Duch Święty także poprzez Kościół podaje nam gotowe teksty modlitw, których sami z siebie nie wyrazilibyśmy. Na ich podstawie wierzący uczy się też modlitwy „spontanicznej”. Św. Paweł pisze: będę się modlił duchem, ale będę się też modlił i umysłem (1 Kor 14, 15). Z resztą każda, nawet najbardziej osobista modlitwa „płynąca z serca” we własnym języku, jest zbudowana ze słów i całych fraz, które wcześniej się słyszało. „Spontaniczne” nabożeństwa protestanckie, przeciwstawiane ustalonej liturgii, zazwyczaj są śpiewaniem pieśni, które ktoś wcześniej ułożył, a nawet jak prowadzący improwizują, to i tak reszta zgromadzenia podąża za nimi.

Gdy w połowie lat 70. pojawiły się w Polsce katolickie grupy charyzmatyczne, a potem też protestanckie, czasami rekrutujące się z tych pierwszych, dążono tam do bardziej samodzielnych modlitw. Gdy duszpasterz Odnowy w Duchu Świętym, wówczas ksiądz, późniejszy biskup Bronisław Dembowski przekonywał prymasa Stefana Wyszyńskiego do zgody na to, kardynał rzekł: „jak ludzie będą się modlić jak chcą, to mogą też wygadywać herezje”. Na co ksiądz odpowiedział: „to dobrze, wówczas będziemy mogli ich skorygować, gorzej jak pozostanie to w ich myśli”, wtedy prymas się zgodził.

Pojawiło się jednak zarazem coś, co można nazwać „reżyserowaną spontanicznością” poprzez pouczenia typu: „módlcie się swoimi słowami, a nie formułkami”, „wznoście ręce w górę, a nie składajcie”, „bądźcie radośni, a nie poważni”, „musicie otworzyć serce”, „czemu jesteście smutni, przecież Pan Bóg was kocha” i tym podobne religijne manipulacje. Dręczono tym niektórych ludzi w Oazie, Odnowie i na pielgrzymkach. Ten proces zaszedł o wiele dalej w nowych zborach protestanckich, stając się obowiązującą [anty]religijną doktryną.

Michael Harper, najpierw duchowny anglikański, odsunięty od tej funkcji za używanie charyzmatów, a od 1995 roku do śmierci ksiądz antiocheńskiego kościoła prawosławnego, w latach 60. i 70. sekretarz generalny Fountain Trust, „organizacji zajmującej się służeniem pomocą kościołom wszystkich denominacji w zrozumieniu i przeżywaniu charyzmatycznych manifestacji Ducha Świętego”, przestrzegał wówczas przed tym, m. in. w książce „Chodzenie w Duchu Świętym”. Pisał tam, iż stwierdzenia „tak mówi Pan”, okrzyki „alleluja!”, „chwała Panu!”, „mogą się stać czynami automatycznymi i rytuałem”. Tak samo, jak przeszkadzające kaznodziei i słuchaczom „potwierdzenia” w czasie kazania wołaniem „ameeen”, gdyż „Duch Święty może być wtedy zagaszony”.

Przykładem skrajnego kultu spontaniczności jest wypowiedź znaczącego neoprotestanckiego ewangelisty Rodney'a Howarda Browna, który ogłosił bez żadnych ogródek: „Będę szybciej członkiem takiej społeczności, w której działa diabeł lub hołdują ciału, niż takiej, w której nic się nie dzieje. [...] Dopóki w ogóle coś się dzieje, to żadnej roli nie odgrywa, czy to jest od Boga, od człowieka, czy od diabła”. Nawet jeśli była to tylko prowokacja, dobrze wyraża pokusę aktywizmu.

W modlitwie jednak najistotniejsza jest łaska Ducha Świętego, a następnie pokora i żywa wiara modlącego się. Pierwsze przebudzenie duchowe wśród protestantów, po dwóch ciemnych wiekach od reformacji, które wyrażało się też w spontanicznych modlitwach, nie zaczęło się od nich, lecz od odmawiania zwykłej, oficjalnej litanii.

Jeden z pionierów tego przebudzenia, to Daniel Rowlands, ordynowany na pastora, choć był niewierzący, gdyż wraz z bratem odziedziczył po ojcu trzy parafie w Walii. Nawrócił się później i zaczął gorliwie się modlić. W 1735 roku, jak pisze Colin Whittaker, zielonoświątkowy historyk Kościoła: „pewnego niezapomnianego dnia w Llangeitho zostało rozniecone wyjątkowe przebudzenie, które rozeszło się na całą okolicę Walii, a stało się to, gdy Rowlands czytał Litanię Anglikańską. Gdy powtarzał słowa: przez Twoją agonię i krwawy pot, dobry Panie, wyratuj nas, całe zgromadzenie zostało natychmiast poruszone i zaczęło płakać. Rozpoczęło się ożywienie życia duchowego, które ogarnęło całe okolice”.

Pierwsze Wielkie Przebudzenie


To samo odnosi się do używania w kulcie Boga i na modlitwie przedmiotów, czy w ogóle materii. Pokusa zbytniego uduchawiania (spirytualizacji), której zwykle ulegają współcześni protestanci, jest tu jeszcze bardziej widoczna. Od początku Bóg stworzył świat materialny, z ziemi ulepił człowieka, w którego tchnął ducha. Człowiek tym różni się od aniołów, że przy oddawaniu czci Bogu posługuje się i musi się posługiwać materią, gdyż sam jest duchowo - materialny, a nie czysto duchowy.

Abel, Noe, Abraham i Jakub wykonywali ołtarze, składali ofiary z baranków i innych zwierząt. Mojżesz sporządził arkę z pozłacanego drewna, zawierającą kamienne tablice, czynił cuda przy pomocy laski. Jan chrzcił wodą, Apostołowie namaszczali olejem i uzdrawiali. Także chusty i przepaski z ciała Pawła były skutecznym narzędziem łaski (zob. Dz 19, 12). Dla jakiegoś celu sam Jezus Chrystus użył śliny, by uzdrowić głuchoniemego i niewidomego (zob. Mk 7, 32-37; 8, 22-26) oraz błota ze śliną, by uzdrowić niewidomego (zob. J 9, 1-41).

To sam Bóg uczynił materię niezbędnym środkiem zbawienia i różnych łask, a nie „tylko wiarę”. Materialne Ciało Chrystusa, którym dokonał On pojednania człowieka z Bogiem jest nim przede wszystkim. Następnie woda do chrztu, olej i nakładanie rąk do udzielania Ducha Świętego, chleb i wino do Eucharystii itd. Za negacją materialnych środków wyrażania i pobudzania wiary, ukrywa się błąd spirytualizacji, pycha duchowa, a nawet manicheizm. Za "antyreligijną", wypaczoną postacią zasady „tylko wiara” może czaić się więc religia demoniczna, wpływ złych duchów, które gardzą materią; bowiem sprzeciw wobec Wcielenia był, według chrześcijańskiej tradycji, przyczyną buntu upadłych aniołów, w oparciu o nauczanie św. Jana Apostoła, iż to zły duch nie uznaje, że Jezus Chrystus przyszedł w ciele (zob. 1 J 4, 2-3).

Obecnie jednak już i niektórzy neoprotestanci z ruchu charyzmatycznego posługują się pobłogosławionym olejem, wodą, solą i chustką, wykonują pewne symboliczne czynności, w ramach walki duchowej, jak oczyszczanie wód w rzekach, układanie w nich pobłogosławionych kamieni, wbijanie palików na rogatkach miast, a nawet zakopywanie Biblii pod budynkiem zboru. Oczywiście spotyka się to z gwałtowną krytyką tradycyjnych protestantów, że są to czynności „magiczne”.

Ma to jednakże oparcie w Biblii i jest zgodne z wiarą i tradycją Kościoła katolickiego wszystkich wieków. Już prorok Elizeusz oczyścił wodę w źródle sypiąc do niej sól (zob. 2 Kr 2, 19-22). W klasycznym katolickim obrzędzie poświęcenia wody, kapłan dodaje sól do wody, wpierw egzorcyzmując je. Odmawia też egzorcyzm nad olejem, aby służył przeciw złym duchom i chorobom (zob. Rituale Romanum). Pierwszy zapis o używaniu we wczesnym Kościele wody święconej do wypędzania złych duchów, pochodzi już ze 120 roku. Pastor anglikański Michael Green, w książce „Wierzę w klęskę szatana”, na podstawie własnego doświadczenia w służbie, pisze: „Woda święcona jest jedną z najcenniejszych pomocy przy uwalnianiu. [...] Kościoły protestanckie odrzuciły wodę święconą jako przesąd, zauważając tylko martwy symbol i sprzeciwiając się mu. Tak naprawdę głupio robimy nie korzystając z niej”.

W kościołach wschodnich do dziś praktykuje się poświęcanie wody w rzekach na pamiątkę chrztu Pana Jezusa w Jordanie. Błogosławi się pola i domy zawierzając je opiece Boga. Pierwszy biskup Kołobrzegu, Reinbern, ustanowiony w 1000 roku, za Bolesława Chrobrego, „wrzucił do morza poświęcone kamienie, aby odpędzić złe duchy i zapewnić rybakom obfite połowy”.

Oczywiście czynności te spełnia się w imię Boga i Jego mocą, opierają się na prośbie i błogosławieństwie Kościoła, a skuteczność ich użycia zależy od wiary przyjmującego. Niezliczone są niepodważalne przykłady uwolnień i uzdrowień za sprawą tych sakramentaliów. Zawsze jednak istnieje ryzyko sprowadzania tego do obrzędów magicznych (siły samego wykonania czynności), lub przypisywania skuteczności samej materii (żywiołom świata). Trzeba umiejętnie pouczać o tym wierzących, aby sakramentalia (błogosławieństwa) stosowane były właściwie.


Istnieje zagrożenie, że można być zniewolonym formami i praktykami religijnymi, na nich się zbytnio skupiając, nie tyle obłudnie, co mimowolnie, z gorliwości, braku dojrzałości i wiedzy, pójścia na religijną łatwiznę, gaszenia Ducha, nieznajomości Boga. Tak było w przypadku faryzeuszy i w inny sposób Greków. Św. Paweł przemawiając do Ateńczyków stwierdził: widzę że jesteście pod każdym względem bardzo religijni (Dz 17, 22). W oryginale greckim jest tu słowo deisidaimonesterous, po łacinie superstitiosiores, trudne do przetłumaczenia na język polski. Może ono też znaczyć „nadmiernie religijni”, lub „zabobonni”. Bliskoznaczne polskie „dewotki” i „bigoci”, to raczej tylko obraźliwe epitety ze strony niewierzących.

Podobne określenie pojawia się też, gdy św. Paweł gani samowolne praktyki ascetyczne i religijne (zob. Kol 2, 16-23), pisząc: przepisy te mają pozór mądrości dzięki kultowi własnego pomysłu; gr. ethelothreskeia; łac. superstitione (w. 23). Trochę to oddaje, może najbliższe oryginałowi, ukute przez komunistów, słowo „religianctwo”. W rzeczywistości chodzi tu raczej o skupienie się na zewnętrznej stronie religii.

Kościół katolicki używał tego łacińskiego słowa w takim negatywnym znaczeniu. W klasycznym Rytuale Rzymskim, w obrzędach chrztu dorosłych, nawracającego się z judaizmu, ksiądz wzywa: respue Hebraicam superstitionem ("odrzuć hebrajską religijność"). Protestanci nadużywają jednak słów „religia” i „religijność”, pochodzących od łacińskiego religio (a więc zupełnie innego słowa), zwykle będącego odpowiednikiem greckiego threskeia (stąd polskie „troska” [o sprawy Boga]) wyłącznie w tym kontekście. Jest to wyraźną, złośliwą manipulacją antykatolicką, gdyż słowa te mają już w językach europejskich ustalone pozytywne znaczenie, jako praktykowanie wiary.

Używanie słów „religia”, „religijny”, na określenie czegoś z gruntu negatywnego, wręcz demonicznego, nie ma oparcia w Biblii i tekstach chrześcijańskich wszystkich wyznań aż do XX wieku. Tak Stary, jak i Nowy Testament w wersji łacińskiej używa słowa religio na określenie kultu Boga, podając przykłady zarówno prawidłowej, jak wypaczonej religijności. Pierwszy raz słowo to pojawia się w Księdze Wyjścia na określenie święta Paschy: Gdy się was zapytają dzieci: cóż to za święty zwyczaj? (łac. Quae est ista religio?; dosłownie: Cóż to jest za religia?) tak im odpowiecie: To jest ofiara Paschy na cześć Pana (Wj 12, 26-27). Św. Paweł Apostoł wspomina, że żył według zasad naszej religii (łac. religionis; gr. threskeias), jako faryzeusz (por. Dz 26, 5).

Św. Jakub Apostoł rozróżnia religijność prawdziwą i fałszywą: Jeżeli ktoś uważa się za człowieka religijnego (łac. religiosum; gr. threskos), lecz łudząc serce swoje nie powściąga swego języka, to pobożność jego pozbawiona jest podstaw (łac. vana est religio; gr. mataios he threskeia; dosłownie: czcza, daremna, fałszywa [to] jest religia). Religijność czysta i bez skazy wobec Boga i Ojca (łac. religio munda et immaculata apud Deum et Patrem; gr. threskeia kathara kai amiantos para to Theo kai Patri; dosłownie: religia czysta i niepokalana przed Bogiem i Ojcem) wyraża się w opiece nad sierotami i wdowami w ich utrapieniach i w zachowaniu siebie samego nieskalanym od wpływów świata (Jk 1, 26-27). Ciekawe, że przekłady protestanckie tłumaczą to wyłącznie jako „pobożność” (BW), „nabożeństwo” (BG), byleby nie użyć znienawidzonego słowa „religia” w pozytywnym znaczeniu.

Zatem istnieje „religia czysta i niepokalana przed Bogiem”. Co więcej, jest to właśnie religia wyrażająca się w dobrych uczynkach i pracy nad sobą! Wynikają one oczywiście z wiary i stanu łaski, gdyż bezowocną „religijnością” jest „aktywizm”, będący dziełem samego człowieka, w celu „samozbawienia”, bądź tylko spełniania uczynków dla Boga. Tymczasem dla pewnej części współczesnych protestantów nurtu ewangelikalnego i charyzmatycznego, tak jedno, jak drugie, to „religia uczynków i własnych starań”, demoniczne zło, przeciwieństwo „ewangelicznego chrześcijaństwa” posługującego się „tylko wiarą” (sola fide) w skrajnie wąskiej wersji.

Niepoliczalną ilość razy można usłyszeć w kazaniach i modlitwach tego środowiska jaka to zła jest „religia”. W kółko powtarzają „religia to, religia śmo, religia tamto”, „walczmy z religią!”, „nie bądźmy religijni!” itp. itd. Zwracają uwagę, że słowo religio pochodzi od łacińskiego religere, czyli „wiązać”, dając do zrozumienia, że religia „wiąże” ludzi; nie dodają tylko, że wiąże z Bogiem. Dla niektórych krytyków owa „religia” oznacza odmawianie jakichkolwiek ustalonych modlitw, zachowywanie terminów postów, czy pór na modlitwę, praktykowanie cnót, czy choćby poważne zachowywanie się w kościele; jakoby Bogu miły był wyłącznie totalny „spontan” i brak jakiegokolwiek porządku. Inni, gdy mówią [zła] „religia”, to w domyśle mają: „katolicka”, jako przeciwieństwo [dobrej] „wiary chrześcijańskiej”, a w domyśle: „protestanckiej”.

Tego typu słowne manipulacje przybierają czasem cechy, elegancko mówiąc: programowania neurolingwistycznego (NLP), a mówiąc wprost: prania mózgu. Wyznawcy mają mieć zakodowane: „religia jest zła!”, cokolwiek rozumieją pod tym pojęciem, a że zdecydowana ich większość wywodzi się ze środowiska kulturowo katolickiego, zaś wszyscy w nim żyją, to słysząc wcześniej i później słowo „religia” używane w dobrym znaczeniu przez Kościół katolicki, reagują odrzuceniem i oto programatorom zapewne chodzi.

Chociaż pobrzmiewa w tym jakieś echo zmagań Marcina Lutra ze swoją religijnością, to zasadniczo rodowód tego typu retoryki sięga zaledwie połowy XX wieku. A stoi za nią konkretnie jeden człowiek: Karl Barth. Ten kalwiński teolog wywarł tak ogromny wpływ na współczesny protestantyzm, a nawet na modernizm pseudo-katolicki, że zwany jest przez niektórych sympatyków „XX-wiecznym protestanckim doktorem Kościoła”. To on m. in. postulował odrzucenie pojęcia duszy, jako „greckiego” i życia zaraz po śmierci, na rzecz wyłącznie zmartwychwstania ciał, on zachęcał by raczej nie zmieniać przynależności kościelnej, lecz „nawracać się do Chrystusa” w swojej wspólnocie, on też wymyślił nową dychotomię wiara – religia.

Do tej pory używano tych słów bądź wymiennie, bądź jako uzupełnianie: wiara to zespół przekonań, coś bardziej wewnętrznego, zaś religia to sposób ich uzewnętrzniania, a więc nabożeństwa, struktura kościelna, wypełnianie przykazań, miłosierdzie itp., ewentualnie całość, łącznie z wiarą. Takie rozumienia są jak najbardziej zgodne z Nowym Testamentem i ogólnie przyjętym zwyczajem w językach europejskich. Tymczasem Barth wprowadził nowe znaczenia: „wiara” to coś autentycznego, głębszego, zaś „religia”, to tylko bezmyślne wykonywanie praktyk religijnych. Zatem słowo to stało się synonimem faryzeizmu, a z czasem wręcz demonicznej pułapki.


Teraz pojawia się kwestia, czy chodzi tylko o słowa, czy też o treść. Jeżeli o słowa, to można by z pewnym zastrzeżeniem spróbować ich sens jedynie skorygować. Formalizm religijny przecież istnieje. Dawniej po polsku nazywany był „dewocją”, choć słowo to pochodzi od łacińskiego devotio, czyli pobożność, a zatem w pełni pozytywnego. O uprawiających czczą dewocję św. Paweł pisze, iż będą zachowywać pozór pobożności (łac. speciem pietatis), ale wyrzekną się jej mocy (2 Tm 3, 5). Zatem problem pustej „religijności” istnieje, tak samo jak istnieją duchy „religijne”, sam bowiem szatan podaje się za anioła światłości (2 Kor 11, 14), więc trzeba je jakoś nazwać, choćby i „duchem religii”, jeśli pozwala to je wypędzić.

Św. Jan od Krzyża, Doktor Kościoła, jeden z największych katolickich mistrzów modlitwy i życia duchowego w XVI wieku zwracał uwagę, iż wypaczone praktyki religijne mogą łączyć człowieka ze złym duchem:

"Zostawmy na razie te praktyki oszałamiające wielością niezwykłych nazw i terminów, które nic nie znaczą, oraz inne rzeczy bezbożne, jakie ludzie głupi o duszy prostackiej i zabobonnej zwykli mieszać do swoich modlitw. O tych praktykach, tak wyraźnie złych i grzesznych, w których się kryje tajemny układ z szatanem, a co za tym idzie, pobudzających Boga raczej do gniewu niźli do miłosierdzia, nie będę tutaj mówił. Zatrzymuję się tylko nad tymi, które nie są tak podejrzane, o których dzisiaj wiele osób używa z nierozumną pobożnością, przypisując im wielką skuteczność i znaczenie. [...]

Gorszą jeszcze rzeczą, [której nie można tolerować,] jest to, że niektóre osoby pragną odczuć w sobie jakiś skutek i objaw spełnienia swej prośby. Pragną otrzymać jakiś znak, że modlitwa ich i towarzyszące jej ceremonie zostały przyjęte; jest to niczym innym, jak tylko kuszeniem i obrażaniem Pana Boga. Zabobony te taki wywołują gniew Boga, iż pozwala szatanowi, ażeby im dawał uczuć i usłyszeć pewne rzeczy, zupełnie zresztą tym duszom niepożyteczne, a tym samym wprowadzał je w błąd. Dusze bowiem, powodujące się takimi zabobonami, na taką zasługują karę" („Droga na Górę Karmel” 3, 43, 1-3).

Wspomniana supestitio, czyli faryzejska, lub „pogańska” religijność (określana przez protestantów jako „religia”), jest więc spotykana wśród chrześcijan, bywa również podsycana przez złe „duchy religijności”, lub „duchy religii”. Lepiej może byłoby przyjąć jednoznaczne określenie „superstycja”, „duch superstycji”, aczkolwiek w niektórych językach, jak w angielskim, czy francuskim, słowo superstition znaczy ściśle „zabobon”, „przesąd”, a zatem kontynuuje inny sens tego łacińskiego określenia. W nowszej literaturze katolickiej, po imieniu opisał „ducha religijności” słynny francuski charyzmatyk o. Joseph-Marie Verlinde, w książce „Jeden jest Pan”.

Inną natomiast kwestią jest treść, jaką ktoś rozumie pod tymi pojęciami. Dla niektórych neoprotestantów Msze i inne nabożeństwa katolickie są demoniczne, opanowane przez „duchy religii” już z tego tylko powodu, że mają ściśle ustalony porządek! Są więc wytworem owej [złej] „religii”. W konsekwencji wszelkie cuda i uzdrowienia, które miały i wciąż mają miejsce podczas katolickich obrzędów, to zwodzenie przez „duchy religijności”, które w tym kontekście wydają się wręcz wszechpotężne. Pewne środowiska neoprotestanckie, głoszące tego typu teorie, same są pod wpływem faryzejskiej religijności, gdyż zamiast uznać działanie Ducha Świętego i dobre drzewo po owocach, chwytają się ostatniego argumentu faryzeuszy: mocą władcy złych duchów, wyrzuca złe duchy (zob. Mt 12, 22-37). Część neoprotestantów natomiast traktuje tę sprawę poważnie, nie opierając się na swych doktrynach, ale na duchowej rzeczywistości. Wówczas możliwa jest rzeczowa dyskusja na temat pułapek superstycji i przeszkód w pogłębianiu wiary.

Powierzchowna, czy wręcz wypaczona „religijność” jest zewnętrznym wyrazem duszewności, jest religijnością ludzi duszewnych. Ludzie tacy, określeni w Nowym Testamencie jako psychikoi; łac. animales (od gr. psyche i łac. anima – dusza), czyli dosłownie „duszewni” (zob. 1 Kor 2, 14; Jud 1, 19; por. Jk 3, 15; 1 Kor 15, 44-46), w różnych przekładach Biblii określeni zostali niejasno jako: zmysłowi, cieleśni, naturalni, intelektualni i odpowiednio w innych językach. Tylko niektóre tłumaczenia oddają to precyzyjnie, jak angielskie: soulical, bądź soulish, a także słowiańskie. Owi „ludzie duszewni” w Kościele z listów apostolskich, to wierzący, ale kierujący się w religii nie duchem, lecz nieprzemienionymi jeszcze, naturalnymi, a zarazem zranionymi i zaćmionymi przez grzech, władzami duszy: rozumem (intelektem), wolą (gorliwością), nieuzdrowioną pamięcią, nieuporządkowanymi uczuciami (emocjami) i wyobraźnią (fantazją), lub głównie doznaniami zmysłowymi.

Na takich właśnie, duszewnych ludzi, mogą mieć wpływ duchy religijne, powstrzymując ich rozwój duchowy. (Problematykę najpełniej opisuje w swoich dziełach św. Jan od Krzyża). Ludzie ci byli i są też utrapieniem, zwłaszcza w zakonach, dla duchowych wierzących, takich jak choćby św. Jan od Krzyża, czy św. Faustyna i św. Małgorzata Maria Alacoque. Co charakterystyczne, to właśnie święci byli z reguły podejrzewani przez tamtych o to, że ich autentyczna relacja z Chrystusem jest złudzeniem demonicznym.

Obecne oskarżenia części protestantów o wpływy „ducha religii”, czy „religijności” w katolicyzmie, są zwykle dziełem takich duszewnych, zewnętrznie rozumujących krytyków, którzy nie pojmują istoty i głębi, ani sakramentów, ani różnych form pobożności w Kościele. Człowiek zmysłowy (duszewny) bowiem nie pojmuje tego, co jest z Bożego Ducha. Głupstwem mu się to wydaje i nie może tego poć, bo tylko duchem można to zrozumieć (1 Kor 2, 14 BT wyd. V). Dlatego właśnie katolicka pobożność płytkiego rodzaju protestantom wydaje się głupstwem.

Nie znaczy to jednak, że słuszną reakcją jest oburzenie, lub kpina oraz uznanie, iż wszystko w Kościele jest doskonałe, a tłumy praktykujących katolików to giganci ducha. Problem „religijności” (w tym kontekście należałoby właśnie używać jasnego określenia „duszewność”) rozgrywa się na poziomie duszy indywidualnego wierzącego i tylko człowiek duchowy, np. autentyczny kierownik duchowy, może to rozeznać i pomóc (por. 1 Kor 2, 15). Drugi duszewny będzie raczej proponował, lub narzucał własne teorie i praktyki.


Niedojrzała, duszewna religijność może wypaczać to, co samo w sobie jest, lub było dobre, dyskredytując to w oczach innych. Król Ezechiasz potłukł węża miedzianego, którego sporządził Mojżesz, ponieważ aż do tego czasu Izraelici składali mu ofiary kadzielne, nazywając go Nechusztan (2 Kr 18, 4). Z tego nie wynika przecież, że Mojżesz wykonując go oraz ci, którzy wówczas spoglądali na węża, by zostać uzdrowieni, popełniali bałwochwalstwo. Niedopuszczalnym nadużyciem jest więc określanie bałwochwalstwem obrazów w kościołach dlatego, że dla kogoś stały się „nechusztanem”, co jest negatywnym zjawiskiem. Andrzej Stepanow, jeden z liderów charyzmatycznego protestantyzmu w Polsce, zjawisko takiego zrutynizowania, cofania się, zbytniego przywiązania do zewnętrznej formy, która kiedyś była, lub dla innych jest, dobrym środkiem w relacji z Bogiem, nazywa duchem nechusztana, bądź po prostu nechusztanem i jest to interesujące spostrzeżenie.

Subtelną odmianę tego zjawiska można dostrzec też na poziomie strukturalnym. Charakterystycznym przejawem takiego procesu jest starzenie się Odnowy w Duchu Świętym. To, co przed kilkudziesięciu laty było nowością, ożywieniem, spontanicznością, przerodziło się w ściśle obowiązujący rytuał: krąg, zapalenie świecy, ustalony wzór krucyfiksu, stałe modlitwy wstępne, porządek spotkania itd. Odnowa Charyzmatyczna, która kiedyś zainicjowała nowe sposoby modlitwy o uwolnienie, uzdrowienie fizyczne i wewnętrzne, teraz jest sceptyczna wobec ich dalszego rozwoju. Głosy krytyczne wobec modlitwy o uzdrowienie międzypokoleniowe (propagowanej m. in. przez o. Roberta DeGrandisa) wyszły także z Odnowy, podobnie wobec terytorialnej walki duchowej i niektórych spontanicznych zjawisk, np. upadania w czasie modlitwy. Wiekowo również uczestnicy spotkań modlitewnych są coraz starsi, młodzież wybiera nowsze wspólnoty tzw. „trzeciej fali charyzmatycznej”.

Ten sam proces zachodzi w tradycyjnym kościele zielonoświątkowym, acz nie wszędzie. Powstał on sto lat temu z powodu usunięcia charyzmatyków z szeregów klasycznych denominacji protestanckich. Teraz sam bywa niechętny wobec „trzeciej fali” zborów charyzmatycznych oraz ich praktyk, takich jak wspomniana walka duchowa, nowe formy działania, większa spontaniczność. Odnowa jest zresztą równoległa do zielonoświątkowców, gdyż wywodzi się z tego samego poruszenia duchowego. Znamienny jest fakt, że w numerze 90 „Zeszytów Odnowy w Duchu Świętym” z roku 2007, poświęconemu tej problematyce, autorem najbardziej niechętnego wobec „nowych charyzmatyków”, wręcz tendencyjnego artykułu, jest były pastor zielonoświątkowy przez 25 lat, a obecnie katolik z Odnowy, Richard Borgman.


Forma jest przede wszystkim nośnikiem treści, a tą treścią jest Boża Obecność. Są formy odpowiednie do tego same w sobie, są stosowne w danej epoce, czy kulturze, są wreszcie odpowiadające konkretnym osobom w ich dążeniu do zjednoczenia z Bogiem. Dlatego w Kościele katolickim (co znaczy „powszechnym”) są rozmaite obrządki, duchowości, formy modlitwy i wspólnoty, mogą też powstawać kolejne, o ile wyrażają i przekazują wiarę katolicką.

Bez względu na to, czy nabożeństwo jest „charyzmatyczne”, czy „tradycyjne”, prawdopodobnie uczestniczą w nim trzy grupy ludzi: jedni szukają formy uważanej za słuszną (nowej lub starej), drudzy zaspokojenia potrzeb emocjonalnych (radości lub powagi), trzeci autentycznego spotkania z Bogiem. Pierwsi i drudzy z reguły oburzają się, gdy ci trzeci ośmielą się dostrzec Boga także w innej formie niż zaakceptowana przez nich, bo tego nie rozumieją.

Dotyczy to zarówno rodzaju modlitwy, jak i przedmiotów pomocnych w niej (dewocjonaliów). Zadaniem Kościoła jest pomóc tym ludziom w dojrzewaniu chrześcijańskim, przejściu od religijności duszy do otwarcia duchowych oczu na to, co jest rzeczywiście.

Św. Jan od Krzyża ostrzegał: „Niektórzy pokładają wiarę w formułkach i praktykach, chcąc przez nie uzupełnić swą pobożność i modlitwę. Sądzą, że jeśli jednej kropki zabraknie, lub cokolwiek opuszczą, Bóg nie wysłucha ich modlitwy. Tym samym więc pokładają więcej ufności w tych praktykach i sposobach niż w żywej modlitwie. Jest to wielkim lekceważeniem i obrazą Boga” („Droga na Górę Karmel” 3, 43, 2).

Wielu początkujących ulega wielkiemu łakomstwu duchowemu. Szukają ustawicznie pociechy i wskazówek duchowych, wynajdują książki i bezustannie je czytają, nadto jeszcze gromadzą osobliwe obrazy i różańce, wybierając raz te raz tamte. Ujrzycie ich obwieszonych agnuskami, relikwiami, to znów spisem imion świętych, jak dzieci, które ozdabiają się świecidełkami. Jest to przeciwne ubóstwu duchowemu. Prawdziwa pobożność wypływa z serca i korzysta tylko z tego, co jest w przedmiotach duchowych prawdziwe i istotne. Wszystko zaś inne jest przywiązaniem i oznaką niedoskonałości” („Noc Ciemna” 1, 3, 1 w skrócie).

Następnie podał przykład osoby, której musiał odebrać prosty drewniany krzyżyk, gdyż była do niego chorobliwie przywiązana oraz takiej, która miała oryginalny różaniec z rybich ości, ale nie przeszkadzało to jej we wzroście duchowym. Formy pobożności dla konkretnych osób mogą być więc pomocą, lub przeszkodą. Sam św. Jan, autor tych słów, jako karmelita, nosił przecież szkaplerz i odmawiał różaniec.

św. Jan od Krzyża

Niektórzy nadgorliwi protestanci, widząc u katolika materialny różaniec, lub szkaplerz, już automatycznie podejrzewają, że jest pod wpływem złego ducha religijności, czy „królowej nieba” i przekonują do pozbycia się tych sakramentaliów. Jest to jednak z ich strony nieznajomość istoty katolickich form pobożności, w połączeniu z jakimiś jednostkowymi doświadczeniami, czasami też własnymi. Niestety, przyczyną tego jest także jej słaba znajomość wśród znacznej części zdeklarowanych katolików.

W modlitwie różańcowej najważniejsze jest rozważanie Ewangelii, na drugim miejscu znajduje się osnowa w postaci modlitwy ustnej (też biblijnej), na trzecim same paciorki, które służą przede wszystkim do liczenia modlitw, a raczej by nie myśleć o liczeniu, choć i sam materialny różaniec należy szanować jako poświęcony (przeznaczony wyłącznie do modlitwy i ubogacony błogosławieństwem Kościoła). Szkaplerz zaś jest wyrazem okrycia szatą zbawienia, a nie talizmanem. Oczywiście są tacy niedojrzali katolicy, którzy przyjmują inną hierarchię, lub wręcz popełniają błędy opisane przez św. Jana od Krzyża i należy im umiejętnie pomóc, ale przez to nie wolno całkiem odrzucić tego, co tylu innych ludzi prowadzi w głąb modlitwy do Boga.

Generalnie rzecz biorąc, modlitwy o ustalonej formule, także odmawiane na paciorkach (różańce, koronki), mają trzy stopnie dojrzewania: skupienie na słowie, na sensie i na Bogu (łac. atentio ad verbum, ad sensum et ad Deum). Zatrzymanie się na materii, bądź na pierwszych stopniach, bez wątpienia zahamuje ten rozwój i tutaj nie ma kontrowersji. Afrykańskie przysłowie mówi: „Kiedy mędrzec pokazuje księżyc, to głupiec patrzy się na palec”. Ale z tego nie wynika, że należy mędrcowi odciąć palec.



Brak komentarzy:

Prześlij komentarz