Króluj nam Chryste!
Ostatnimi
czasy popularne jest w środowiskach pentekostalnych nauczanie o
złych duchach religii, bądź religijności. Niektórzy przypisują
ich działaniu każdą uporządkowaną formę modlitwy, twierdząc iż
powinna ona być zawsze spontaniczna i niepowtarzalna. Czy jest to
tylko wymysł niektórych neoprotestanckich charyzmatyków, czy też rzeczywiście
istnieje tego typu zagrożenie duchowe?
Nie chcemy, żeby Ten królował nad nami! |
Zacznijmy od tego, iż wolno, a nawet należy modlić się ustalonymi w Kościele słowami. Biblia o tym mówi. Kiedy uczniowie prosili Chrystusa Pana, by nauczył ich, jak mają się modlić, On odpowiedział: Kiedy się modlicie, mówcie: Ojcze nasz, któryś jest w niebie, święć się Imię Twoje, przyjdź królestwo Twoje, bądź wola Twoja i tak dalej (zob. Mt 6, 7-15; Łk 11, 1-4), a nie: „mówcie co wam ślina na język przyniesie”.
Osobista
modlitwa, własnymi słowami, to dobra rzecz, ale wiara rodzi się ze
słyszenia, a tym czego się słucha jest słowo Chrystusa. W Biblii
zawarta jest Księga Psalmów, którymi modlą się chrześcijanie
różnych wyznań od dwudziestu wieków. Kościół od początku
zapisywał formuły modlitewne, wyrażające poprawnie wiarę i
zawierające prośby, dziękczynienia, ofiarowania i uwielbienia.
Również protestanci przez stulecia mieli swoje modlitewniki i
kancjonały.
Słowa
św. Pawła: gdy
nie umiemy się modlić, tak jak trzeba, sam Duch przyczynia się za
nami w błaganiach, których nie można wyrazić słowami
(Rz 8, 26), odnoszą się do natchnionej modlitwy prośby, czy
uwielbienia, na przykład w darze języków, ale Duch Święty także
poprzez Kościół podaje nam gotowe teksty modlitw, których sami z
siebie nie wyrazilibyśmy. Na ich podstawie wierzący uczy się też
modlitwy „spontanicznej”. Św. Paweł pisze: będę
się modlił duchem, ale będę się też modlił i umysłem
(1 Kor 14, 15). Z resztą każda, nawet najbardziej osobista modlitwa
„płynąca z serca” we własnym języku, jest zbudowana ze słów
i całych fraz, które wcześniej się słyszało. „Spontaniczne”
nabożeństwa protestanckie, przeciwstawiane ustalonej liturgii,
zazwyczaj są śpiewaniem pieśni, które ktoś wcześniej ułożył,
a nawet jak prowadzący improwizują, to i tak reszta zgromadzenia
podąża za nimi.
Gdy
w połowie lat 70. pojawiły się w Polsce katolickie grupy
charyzmatyczne, a potem też protestanckie, czasami rekrutujące się
z tych pierwszych, dążono tam do bardziej samodzielnych modlitw.
Gdy duszpasterz Odnowy w Duchu Świętym, wówczas ksiądz,
późniejszy biskup Bronisław Dembowski przekonywał prymasa Stefana
Wyszyńskiego do zgody na to, kardynał rzekł: „jak ludzie będą
się modlić jak chcą, to mogą też wygadywać herezje”. Na co
ksiądz odpowiedział: „to dobrze, wówczas będziemy mogli ich
skorygować, gorzej jak pozostanie to w ich myśli”, wtedy prymas
się zgodził.
Pojawiło
się jednak zarazem coś, co można nazwać „reżyserowaną
spontanicznością” poprzez pouczenia typu: „módlcie się swoimi
słowami, a nie formułkami”, „wznoście ręce w górę, a nie
składajcie”, „bądźcie radośni, a nie poważni”, „musicie
otworzyć serce”, „czemu jesteście smutni, przecież Pan Bóg
was kocha” i tym podobne religijne manipulacje. Dręczono tym
niektórych ludzi w Oazie, Odnowie i na pielgrzymkach. Ten proces
zaszedł o wiele dalej w nowych zborach protestanckich, stając się
obowiązującą [anty]religijną doktryną.
Michael
Harper, najpierw duchowny anglikański, odsunięty od tej funkcji za
używanie charyzmatów, a od 1995 roku do śmierci ksiądz
antiocheńskiego kościoła prawosławnego, w latach 60. i 70.
sekretarz generalny Fountain
Trust,
„organizacji zajmującej się służeniem pomocą kościołom
wszystkich denominacji w zrozumieniu i przeżywaniu charyzmatycznych
manifestacji Ducha Świętego”, przestrzegał wówczas przed tym,
m. in. w książce „Chodzenie w Duchu Świętym”. Pisał tam, iż
stwierdzenia „tak mówi Pan”, okrzyki „alleluja!”, „chwała
Panu!”, „mogą się stać czynami automatycznymi i rytuałem”.
Tak samo, jak przeszkadzające kaznodziei i słuchaczom
„potwierdzenia” w czasie kazania wołaniem „ameeen”, gdyż
„Duch Święty może być wtedy zagaszony”.
Przykładem
skrajnego kultu spontaniczności jest wypowiedź znaczącego
neoprotestanckiego ewangelisty Rodney'a Howarda Browna,
który ogłosił bez żadnych ogródek: „Będę szybciej członkiem
takiej społeczności, w której działa diabeł lub hołdują ciału,
niż takiej, w której nic się nie dzieje. [...] Dopóki w ogóle
coś się dzieje, to żadnej roli nie odgrywa, czy to jest od Boga,
od człowieka, czy od diabła”. Nawet jeśli była to tylko
prowokacja, dobrze wyraża pokusę aktywizmu.
W modlitwie jednak najistotniejsza jest łaska Ducha Świętego, a następnie pokora i żywa wiara modlącego się. Pierwsze przebudzenie duchowe wśród protestantów, po dwóch ciemnych wiekach od reformacji, które wyrażało się też w spontanicznych modlitwach, nie zaczęło się od nich, lecz od odmawiania zwykłej, oficjalnej litanii.
Jeden
z pionierów tego przebudzenia, to Daniel Rowlands, ordynowany na
pastora, choć był niewierzący, gdyż wraz z bratem odziedziczył
po ojcu trzy parafie w Walii. Nawrócił się później i zaczął
gorliwie się modlić. W 1735 roku, jak pisze Colin Whittaker,
zielonoświątkowy historyk Kościoła: „pewnego niezapomnianego dnia w Llangeitho zostało rozniecone
wyjątkowe przebudzenie, które rozeszło się na całą okolicę
Walii, a stało się to, gdy Rowlands czytał Litanię Anglikańską.
Gdy powtarzał słowa: przez
Twoją agonię i krwawy pot, dobry Panie, wyratuj nas,
całe zgromadzenie zostało natychmiast poruszone i zaczęło płakać.
Rozpoczęło się ożywienie życia duchowego, które ogarnęło całe
okolice”.
To samo odnosi się do używania w kulcie Boga i na modlitwie przedmiotów, czy w ogóle materii. Pokusa zbytniego uduchawiania (spirytualizacji), której zwykle ulegają współcześni protestanci, jest tu jeszcze bardziej widoczna. Od początku Bóg stworzył świat materialny, z ziemi ulepił człowieka, w którego tchnął ducha. Człowiek tym różni się od aniołów, że przy oddawaniu czci Bogu posługuje się i musi się posługiwać materią, gdyż sam jest duchowo - materialny, a nie czysto duchowy.
Abel,
Noe, Abraham i Jakub wykonywali ołtarze, składali ofiary z baranków
i innych zwierząt. Mojżesz sporządził arkę z pozłacanego
drewna, zawierającą kamienne tablice, czynił cuda przy pomocy
laski. Jan
chrzcił wodą,
Apostołowie namaszczali
olejem i uzdrawiali.
Także chusty
i przepaski z ciała Pawła
były skutecznym narzędziem łaski (zob. Dz 19, 12). Dla jakiegoś
celu sam Jezus Chrystus użył śliny, by uzdrowić głuchoniemego i
niewidomego (zob. Mk 7, 32-37; 8, 22-26) oraz błota ze śliną, by
uzdrowić niewidomego (zob. J 9, 1-41).
To
sam Bóg uczynił materię niezbędnym środkiem zbawienia i różnych
łask, a nie „tylko wiarę”. Materialne Ciało Chrystusa, którym
dokonał On pojednania człowieka z Bogiem jest nim przede wszystkim.
Następnie woda do chrztu, olej i nakładanie rąk do udzielania
Ducha Świętego, chleb i wino do Eucharystii itd. Za negacją
materialnych środków wyrażania i pobudzania wiary, ukrywa się
błąd spirytualizacji, pycha duchowa, a nawet manicheizm. Za "antyreligijną", wypaczoną postacią zasady „tylko wiara” może czaić się więc religia demoniczna, wpływ
złych duchów, które gardzą materią; bowiem sprzeciw wobec
Wcielenia był, według chrześcijańskiej tradycji, przyczyną buntu
upadłych aniołów, w oparciu o nauczanie św. Jana Apostoła, iż to zły duch nie uznaje, że Jezus Chrystus przyszedł w ciele (zob. 1 J 4, 2-3).
Obecnie
jednak już i niektórzy neoprotestanci z ruchu
charyzmatycznego posługują się pobłogosławionym olejem, wodą,
solą i chustką, wykonują pewne symboliczne czynności, w ramach
walki duchowej, jak oczyszczanie wód w rzekach, układanie w nich
pobłogosławionych kamieni, wbijanie palików na rogatkach miast, a
nawet zakopywanie Biblii pod budynkiem zboru. Oczywiście spotyka się
to z gwałtowną krytyką tradycyjnych protestantów, że są to
czynności „magiczne”.
Ma
to jednakże oparcie w Biblii i jest zgodne z wiarą i tradycją
Kościoła katolickiego wszystkich wieków. Już prorok Elizeusz
oczyścił wodę w źródle sypiąc do niej sól (zob. 2 Kr 2,
19-22). W klasycznym katolickim obrzędzie poświęcenia wody, kapłan
dodaje sól do wody, wpierw egzorcyzmując je. Odmawia też egzorcyzm
nad olejem, aby służył przeciw złym duchom i chorobom (zob.
Rituale
Romanum).
Pierwszy zapis o używaniu we wczesnym Kościele wody święconej do
wypędzania złych duchów, pochodzi już ze 120 roku. Pastor
anglikański Michael Green, w książce „Wierzę w klęskę
szatana”, na podstawie własnego doświadczenia w służbie, pisze:
„Woda święcona jest jedną z najcenniejszych pomocy przy
uwalnianiu. [...] Kościoły protestanckie odrzuciły wodę święconą
jako przesąd, zauważając tylko martwy symbol i sprzeciwiając się
mu. Tak naprawdę głupio robimy nie korzystając z niej”.
W
kościołach wschodnich do dziś praktykuje się poświęcanie wody w
rzekach na pamiątkę chrztu Pana Jezusa w Jordanie. Błogosławi się
pola i domy zawierzając je opiece Boga. Pierwszy biskup Kołobrzegu,
Reinbern, ustanowiony w 1000 roku, za Bolesława Chrobrego, „wrzucił
do morza poświęcone kamienie, aby odpędzić złe duchy i zapewnić
rybakom obfite połowy”.
Oczywiście
czynności te spełnia się w imię Boga i Jego mocą, opierają się
na prośbie i błogosławieństwie Kościoła, a skuteczność ich
użycia zależy od wiary przyjmującego. Niezliczone są
niepodważalne przykłady uwolnień i uzdrowień za sprawą tych
sakramentaliów. Zawsze jednak istnieje ryzyko sprowadzania tego do
obrzędów magicznych (siły samego wykonania czynności), lub
przypisywania skuteczności samej materii (żywiołom świata).
Trzeba umiejętnie pouczać o tym wierzących, aby sakramentalia
(błogosławieństwa) stosowane były właściwie.
Istnieje
zagrożenie, że można być zniewolonym formami i praktykami
religijnymi, na nich się zbytnio skupiając, nie tyle obłudnie, co
mimowolnie, z gorliwości, braku dojrzałości i wiedzy, pójścia na
religijną łatwiznę, gaszenia Ducha, nieznajomości Boga. Tak było
w przypadku faryzeuszy i w inny sposób Greków. Św. Paweł
przemawiając do Ateńczyków stwierdził: widzę
że jesteście pod każdym względem bardzo religijni
(Dz 17, 22). W oryginale greckim jest tu słowo deisidaimonesterous,
po łacinie superstitiosiores,
trudne do przetłumaczenia na język polski. Może ono też znaczyć
„nadmiernie religijni”, lub „zabobonni”. Bliskoznaczne
polskie „dewotki” i „bigoci”, to raczej tylko obraźliwe
epitety ze strony niewierzących.
Podobne
określenie pojawia się też, gdy św. Paweł gani samowolne
praktyki ascetyczne i religijne (zob. Kol 2, 16-23), pisząc:
przepisy
te mają pozór mądrości dzięki kultowi własnego pomysłu;
gr. ethelothreskeia;
łac. superstitione
(w. 23). Trochę to oddaje, może najbliższe oryginałowi, ukute
przez komunistów, słowo „religianctwo”. W rzeczywistości
chodzi tu raczej
o
skupienie się na zewnętrznej stronie religii.
Kościół
katolicki używał tego łacińskiego słowa w takim negatywnym
znaczeniu. W klasycznym Rytuale Rzymskim, w obrzędach chrztu
dorosłych, nawracającego się z judaizmu, ksiądz wzywa: respue
Hebraicam superstitionem
("odrzuć hebrajską religijność"). Protestanci nadużywają jednak
słów „religia” i „religijność”, pochodzących od
łacińskiego religio
(a więc zupełnie innego słowa), zwykle
będącego odpowiednikiem greckiego threskeia
(stąd
polskie „troska” [o sprawy Boga]) wyłącznie
w tym kontekście. Jest
to
wyraźną,
złośliwą manipulacją antykatolicką, gdyż słowa te mają już w
językach europejskich ustalone pozytywne znaczenie, jako
praktykowanie wiary.
Używanie
słów „religia”, „religijny”, na określenie czegoś z
gruntu negatywnego, wręcz demonicznego, nie ma oparcia w Biblii i
tekstach chrześcijańskich wszystkich wyznań aż do XX wieku. Tak
Stary, jak i Nowy Testament w wersji łacińskiej używa słowa
religio
na
określenie kultu Boga, podając przykłady zarówno prawidłowej,
jak wypaczonej
religijności. Pierwszy
raz słowo to pojawia się w Księdze Wyjścia na określenie święta
Paschy: Gdy
się was zapytają dzieci: cóż to za święty zwyczaj?
(łac. Quae
est ista religio?;
dosłownie: Cóż
to jest za religia?)
tak im odpowiecie: To
jest ofiara Paschy na cześć Pana (Wj
12, 26-27). Św.
Paweł Apostoł
wspomina,
że żył
według zasad naszej religii (łac.
religionis;
gr.
threskeias),
jako faryzeusz (por.
Dz 26, 5).
Św.
Jakub Apostoł rozróżnia religijność prawdziwą i fałszywą:
Jeżeli
ktoś uważa się za człowieka religijnego (łac.
religiosum;
gr.
threskos),
lecz łudząc serce swoje nie powściąga swego języka, to pobożność
jego pozbawiona jest podstaw (łac.
vana est religio;
gr.
mataios
he threskeia;
dosłownie:
czcza, daremna, fałszywa [to] jest religia).
Religijność czysta i bez skazy wobec Boga i Ojca (łac.
religio munda et immaculata apud Deum et Patrem;
gr.
threskeia
kathara kai amiantos para to Theo kai Patri;
dosłownie:
religia czysta i niepokalana przed Bogiem i Ojcem) wyraża
się w opiece nad sierotami i wdowami w ich utrapieniach i w
zachowaniu siebie samego nieskalanym od wpływów świata
(Jk 1, 26-27). Ciekawe,
że przekłady protestanckie tłumaczą to wyłącznie
jako „pobożność” (BW), „nabożeństwo” (BG), byleby nie
użyć znienawidzonego słowa
„religia” w pozytywnym znaczeniu.
Zatem
istnieje „religia
czysta i niepokalana przed Bogiem”.
Co
więcej, jest to właśnie religia wyrażająca się w dobrych
uczynkach i
pracy nad sobą!
Wynikają
one oczywiście z wiary i stanu łaski, gdyż
bezowocną „religijnością” jest „aktywizm”, będący
dziełem samego człowieka,
w celu „samozbawienia”, bądź
tylko spełniania uczynków dla Boga.
Tymczasem
dla pewnej
części współczesnych
protestantów nurtu ewangelikalnego i charyzmatycznego, tak
jedno, jak
drugie,
to
„religia
uczynków i własnych starań”, demoniczne zło, przeciwieństwo
„ewangelicznego chrześcijaństwa” posługującego się „tylko
wiarą” (sola
fide)
w
skrajnie
wąskiej
wersji.
Niepoliczalną
ilość razy można usłyszeć w kazaniach i modlitwach tego
środowiska jaka to zła jest „religia”. W kółko powtarzają
„religia to, religia śmo, religia tamto”, „walczmy z
religią!”, „nie bądźmy religijni!” itp. itd. Zwracają
uwagę, że słowo religio
pochodzi od łacińskiego religere,
czyli „wiązać”, dając do zrozumienia, że religia „wiąże”
ludzi; nie dodają tylko, że wiąże z Bogiem. Dla
niektórych krytyków
owa
„religia” oznacza odmawianie jakichkolwiek ustalonych modlitw,
zachowywanie terminów postów, czy pór na modlitwę, praktykowanie
cnót, czy choćby poważne zachowywanie się w kościele; jakoby
Bogu miły był wyłącznie totalny „spontan” i brak
jakiegokolwiek porządku. Inni, gdy mówią [zła]
„religia”, to w domyśle mają: „katolicka”, jako
przeciwieństwo [dobrej]
„wiary chrześcijańskiej”, a w domyśle: „protestanckiej”.
Tego
typu słowne manipulacje przybierają czasem cechy, elegancko mówiąc:
programowania neurolingwistycznego (NLP), a mówiąc wprost: prania
mózgu. Wyznawcy
mają mieć zakodowane: „religia jest zła!”, cokolwiek
rozumieją pod tym pojęciem, a
że zdecydowana ich większość wywodzi się ze środowiska
kulturowo katolickiego, zaś wszyscy w nim żyją, to słysząc
wcześniej i później
słowo „religia” używane w dobrym znaczeniu przez Kościół
katolicki, reagują odrzuceniem i oto programatorom zapewne chodzi.
Chociaż
pobrzmiewa
w tym jakieś
echo
zmagań
Marcina Lutra
ze
swoją religijnością, to zasadniczo rodowód tego typu retoryki
sięga zaledwie połowy XX wieku. A stoi za nią konkretnie jeden
człowiek: Karl
Barth. Ten
kalwiński teolog wywarł tak ogromny wpływ na współczesny
protestantyzm, a nawet na modernizm
pseudo-katolicki,
że zwany jest przez niektórych sympatyków
„XX-wiecznym protestanckim doktorem Kościoła”. To
on m. in. postulował odrzucenie pojęcia duszy, jako
„greckiego”
i życia zaraz po śmierci, na rzecz wyłącznie zmartwychwstania
ciał, on zachęcał
by raczej
nie zmieniać przynależności kościelnej, lecz „nawracać się do
Chrystusa” w
swojej wspólnocie,
on też wymyślił nową dychotomię wiara – religia.
Do
tej pory używano tych słów bądź wymiennie, bądź jako
uzupełnianie: wiara to zespół przekonań, coś bardziej
wewnętrznego, zaś religia to
sposób
ich uzewnętrzniania, a więc nabożeństwa, struktura kościelna,
wypełnianie przykazań, miłosierdzie itp., ewentualnie
całość, łącznie z wiarą.
Takie
rozumienia są jak najbardziej zgodne z Nowym Testamentem i ogólnie
przyjętym zwyczajem w językach europejskich. Tymczasem Barth
wprowadził
nowe znaczenia: „wiara” to coś autentycznego, głębszego, zaś
„religia”, to tylko bezmyślne wykonywanie praktyk religijnych.
Zatem
słowo to stało się synonimem faryzeizmu, a z czasem wręcz
demonicznej pułapki.
Teraz pojawia się kwestia, czy chodzi tylko o słowa, czy też o treść. Jeżeli o słowa, to można by z pewnym zastrzeżeniem spróbować ich sens jedynie skorygować. Formalizm religijny przecież istnieje. Dawniej po polsku nazywany był „dewocją”, choć słowo to pochodzi od łacińskiego devotio, czyli pobożność, a zatem w pełni pozytywnego. O uprawiających czczą dewocję św. Paweł pisze, iż będą zachowywać pozór pobożności (łac. speciem pietatis), ale wyrzekną się jej mocy (2 Tm 3, 5). Zatem problem pustej „religijności” istnieje, tak samo jak istnieją duchy „religijne”, sam bowiem szatan podaje się za anioła światłości (2 Kor 11, 14), więc trzeba je jakoś nazwać, choćby i „duchem religii”, jeśli pozwala to je wypędzić.
Św. Jan od Krzyża, Doktor Kościoła, jeden z największych katolickich mistrzów modlitwy i życia duchowego w XVI wieku zwracał uwagę, iż wypaczone praktyki religijne mogą łączyć człowieka ze złym duchem:
"Zostawmy na razie te praktyki oszałamiające wielością niezwykłych nazw i terminów, które nic nie znaczą, oraz inne rzeczy bezbożne, jakie ludzie głupi o duszy prostackiej i zabobonnej zwykli mieszać do swoich modlitw. O tych praktykach, tak wyraźnie złych i grzesznych, w których się kryje tajemny układ z szatanem, a co za tym idzie, pobudzających Boga raczej do gniewu niźli do miłosierdzia, nie będę tutaj mówił. Zatrzymuję się tylko nad tymi, które nie są tak podejrzane, o których dzisiaj wiele osób używa z nierozumną pobożnością, przypisując im wielką skuteczność i znaczenie. [...]
Gorszą jeszcze rzeczą, [której nie można tolerować,] jest to, że niektóre osoby pragną odczuć w sobie jakiś skutek i objaw spełnienia swej prośby. Pragną otrzymać jakiś znak, że modlitwa ich i towarzyszące jej ceremonie zostały przyjęte; jest to niczym innym, jak tylko kuszeniem i obrażaniem Pana Boga. Zabobony te taki wywołują gniew Boga, iż pozwala szatanowi, ażeby im dawał uczuć i usłyszeć pewne rzeczy, zupełnie zresztą tym duszom niepożyteczne, a tym samym wprowadzał je w błąd. Dusze bowiem, powodujące się takimi zabobonami, na taką zasługują karę" („Droga na Górę Karmel” 3, 43, 1-3).
Wspomniana
supestitio,
czyli faryzejska, lub
„pogańska”
religijność (określana przez protestantów jako „religia”),
jest więc spotykana wśród chrześcijan, bywa również podsycana przez
złe „duchy religijności”,
lub „duchy religii”. Lepiej może
byłoby
przyjąć jednoznaczne określenie „superstycja”, „duch
superstycji”, aczkolwiek w niektórych językach, jak w angielskim,
czy francuskim, słowo superstition
znaczy
ściśle „zabobon”, „przesąd”, a zatem kontynuuje inny sens
tego łacińskiego określenia. W nowszej literaturze katolickiej, po
imieniu opisał „ducha religijności” słynny francuski
charyzmatyk o. Joseph-Marie Verlinde, w książce „Jeden jest Pan”.
Inną
natomiast kwestią jest treść, jaką ktoś rozumie pod tymi
pojęciami. Dla niektórych neoprotestantów Msze i inne nabożeństwa
katolickie są demoniczne, opanowane przez „duchy religii” już
z
tego tylko powodu, że mają ściśle ustalony porządek!
Są
więc wytworem owej [złej] „religii”. W konsekwencji wszelkie
cuda i uzdrowienia, które miały i wciąż mają miejsce podczas
katolickich
obrzędów,
to
zwodzenie przez „duchy religijności”, które w tym kontekście
wydają się wręcz wszechpotężne. Pewne środowiska neoprotestanckie,
głoszące tego typu teorie, same są pod wpływem faryzejskiej
religijności, gdyż zamiast uznać
działanie Ducha Świętego i
dobre
drzewo po owocach,
chwytają się ostatniego argumentu
faryzeuszy: mocą
władcy
złych duchów, wyrzuca
złe duchy
(zob. Mt
12, 22-37).
Część neoprotestantów natomiast traktuje tę sprawę poważnie, nie opierając
się na swych doktrynach, ale na duchowej rzeczywistości. Wówczas
możliwa jest rzeczowa dyskusja na temat pułapek superstycji i
przeszkód w pogłębianiu wiary.
Powierzchowna,
czy wręcz wypaczona „religijność” jest
zewnętrznym wyrazem duszewności, jest religijnością ludzi duszewnych. Ludzie
tacy, określeni
w
Nowym Testamencie jako psychikoi;
łac. animales
(od
gr. psyche
i łac. anima
– dusza), czyli dosłownie „duszewni” (zob.
1 Kor 2, 14; Jud 1, 19; por. Jk 3, 15; 1 Kor 15, 44-46), w różnych
przekładach
Biblii
określeni zostali
niejasno
jako:
zmysłowi, cieleśni,
naturalni, intelektualni i odpowiednio w innych językach. Tylko
niektóre tłumaczenia oddają to precyzyjnie, jak angielskie:
soulical,
bądź soulish,
a także słowiańskie.
Owi „ludzie
duszewni” w Kościele z
listów apostolskich,
to wierzący, ale kierujący się w religii nie duchem, lecz
nieprzemienionymi jeszcze, naturalnymi,
a zarazem zranionymi i zaćmionymi przez grzech,
władzami duszy: rozumem (intelektem), wolą (gorliwością),
nieuzdrowioną
pamięcią, nieuporządkowanymi
uczuciami (emocjami) i
wyobraźnią (fantazją),
lub głównie doznaniami zmysłowymi.
Na takich właśnie, duszewnych ludzi, mogą mieć wpływ duchy religijne, powstrzymując ich rozwój duchowy. (Problematykę tę najpełniej opisuje w swoich dziełach św. Jan od Krzyża). Ludzie ci byli i są też utrapieniem, zwłaszcza w zakonach, dla duchowych wierzących, takich jak choćby św. Jan od Krzyża, czy św. Faustyna i św. Małgorzata Maria Alacoque. Co charakterystyczne, to właśnie święci byli z reguły podejrzewani przez tamtych o to, że ich autentyczna relacja z Chrystusem jest złudzeniem demonicznym.
Obecne
oskarżenia części
protestantów
o wpływy „ducha religii”, czy „religijności” w
katolicyzmie, są zwykle dziełem takich duszewnych, zewnętrznie
rozumujących krytyków, którzy nie pojmują istoty i głębi, ani
sakramentów, ani różnych form pobożności w Kościele. Człowiek
zmysłowy
(duszewny) bowiem
nie pojmuje tego, co jest z Bożego Ducha. Głupstwem mu się to
wydaje i nie może tego pojąć,
bo tylko duchem można to zrozumieć
(1 Kor 2, 14 BT
wyd. V).
Dlatego właśnie katolicka pobożność płytkiego rodzaju protestantom wydaje
się głupstwem.
Nie
znaczy to jednak, że słuszną reakcją jest oburzenie, lub kpina
oraz uznanie, iż wszystko w Kościele jest doskonałe, a tłumy
praktykujących katolików to giganci ducha. Problem „religijności”
(w tym kontekście należałoby właśnie
używać
jasnego określenia „duszewność”) rozgrywa się na poziomie
duszy indywidualnego wierzącego i tylko człowiek
duchowy,
np. autentyczny kierownik duchowy, może
to rozeznać
i pomóc (por.
1 Kor 2, 15). Drugi duszewny będzie raczej proponował, lub narzucał
własne teorie i praktyki.
Niedojrzała, duszewna religijność może wypaczać to, co samo w sobie jest, lub było dobre, dyskredytując to w oczach innych. Król Ezechiasz potłukł węża miedzianego, którego sporządził Mojżesz, ponieważ aż do tego czasu Izraelici składali mu ofiary kadzielne, nazywając go Nechusztan (2 Kr 18, 4). Z tego nie wynika przecież, że Mojżesz wykonując go oraz ci, którzy wówczas spoglądali na węża, by zostać uzdrowieni, popełniali bałwochwalstwo. Niedopuszczalnym nadużyciem jest więc określanie bałwochwalstwem obrazów w kościołach dlatego, że dla kogoś stały się „nechusztanem”, co jest negatywnym zjawiskiem. Andrzej Stepanow, jeden z liderów charyzmatycznego protestantyzmu w Polsce, zjawisko takiego zrutynizowania, cofania się, zbytniego przywiązania do zewnętrznej formy, która kiedyś była, lub dla innych jest, dobrym środkiem w relacji z Bogiem, nazywa duchem nechusztana, bądź po prostu nechusztanem i jest to interesujące spostrzeżenie.
Subtelną
odmianę tego zjawiska można dostrzec też na poziomie
strukturalnym. Charakterystycznym przejawem takiego procesu jest
starzenie się Odnowy w Duchu Świętym. To, co przed kilkudziesięciu
laty było nowością, ożywieniem, spontanicznością, przerodziło
się w ściśle obowiązujący rytuał: krąg, zapalenie świecy,
ustalony wzór krucyfiksu, stałe modlitwy wstępne, porządek
spotkania itd. Odnowa Charyzmatyczna, która kiedyś zainicjowała
nowe sposoby modlitwy o uwolnienie, uzdrowienie fizyczne i
wewnętrzne, teraz jest sceptyczna wobec ich dalszego rozwoju. Głosy
krytyczne wobec modlitwy o uzdrowienie międzypokoleniowe
(propagowanej m. in. przez o. Roberta DeGrandisa) wyszły także z
Odnowy, podobnie wobec terytorialnej walki duchowej i
niektórych spontanicznych zjawisk, np. upadania w czasie modlitwy.
Wiekowo również uczestnicy spotkań modlitewnych są coraz starsi,
młodzież wybiera nowsze wspólnoty tzw. „trzeciej fali
charyzmatycznej”.
Ten
sam proces zachodzi w tradycyjnym kościele zielonoświątkowym, acz
nie wszędzie. Powstał on sto lat temu z powodu usunięcia
charyzmatyków z szeregów klasycznych denominacji protestanckich.
Teraz sam bywa niechętny wobec „trzeciej fali” zborów
charyzmatycznych oraz ich praktyk, takich jak wspomniana walka
duchowa, nowe formy działania, większa spontaniczność. Odnowa
jest zresztą równoległa do zielonoświątkowców, gdyż wywodzi
się z tego samego poruszenia duchowego. Znamienny jest fakt, że w
numerze 90 „Zeszytów Odnowy w Duchu Świętym” z roku 2007,
poświęconemu tej problematyce, autorem najbardziej niechętnego
wobec „nowych charyzmatyków”, wręcz tendencyjnego artykułu,
jest były pastor zielonoświątkowy przez 25 lat, a obecnie katolik
z Odnowy, Richard Borgman.
Forma jest przede wszystkim nośnikiem treści, a tą treścią jest Boża Obecność. Są formy odpowiednie do tego same w sobie, są stosowne w danej epoce, czy kulturze, są wreszcie odpowiadające konkretnym osobom w ich dążeniu do zjednoczenia z Bogiem. Dlatego w Kościele katolickim (co znaczy „powszechnym”) są rozmaite obrządki, duchowości, formy modlitwy i wspólnoty, mogą też powstawać kolejne, o ile wyrażają i przekazują wiarę katolicką.
Bez względu na to, czy nabożeństwo jest „charyzmatyczne”, czy „tradycyjne”, prawdopodobnie uczestniczą w nim trzy grupy ludzi: jedni szukają formy uważanej za słuszną (nowej lub starej), drudzy zaspokojenia potrzeb emocjonalnych (radości lub powagi), trzeci autentycznego spotkania z Bogiem. Pierwsi i drudzy z reguły oburzają się, gdy ci trzeci ośmielą się dostrzec Boga także w innej formie niż zaakceptowana przez nich, bo tego nie rozumieją.
Dotyczy to zarówno rodzaju modlitwy, jak i przedmiotów pomocnych w niej (dewocjonaliów). Zadaniem Kościoła jest pomóc tym ludziom w dojrzewaniu chrześcijańskim, przejściu od religijności duszy do otwarcia duchowych oczu na to, co jest rzeczywiście.
Św.
Jan od Krzyża ostrzegał: „Niektórzy pokładają
wiarę w formułkach i praktykach, chcąc przez nie uzupełnić swą
pobożność i modlitwę. Sądzą, że jeśli jednej kropki
zabraknie, lub cokolwiek opuszczą, Bóg nie wysłucha ich modlitwy.
Tym samym więc pokładają więcej ufności w tych praktykach i
sposobach niż w żywej modlitwie. Jest to wielkim lekceważeniem i
obrazą Boga” („Droga na Górę Karmel” 3, 43, 2).
„Wielu
początkujących ulega wielkiemu łakomstwu duchowemu. Szukają
ustawicznie pociechy i wskazówek duchowych, wynajdują książki i
bezustannie je czytają, nadto jeszcze gromadzą osobliwe obrazy i
różańce, wybierając raz te raz tamte. Ujrzycie ich obwieszonych
agnuskami, relikwiami, to znów spisem imion świętych, jak dzieci,
które ozdabiają się świecidełkami. Jest to przeciwne ubóstwu
duchowemu. Prawdziwa pobożność wypływa z serca i korzysta tylko z
tego, co jest w przedmiotach duchowych prawdziwe i istotne. Wszystko
zaś inne jest przywiązaniem i oznaką niedoskonałości” („Noc
Ciemna” 1, 3, 1 w skrócie).
Następnie
podał przykład osoby, której musiał odebrać prosty drewniany
krzyżyk, gdyż była do niego chorobliwie przywiązana oraz takiej,
która miała oryginalny różaniec z rybich ości, ale nie
przeszkadzało to jej we wzroście duchowym. Formy pobożności dla
konkretnych osób mogą być więc pomocą, lub przeszkodą. Sam św.
Jan, autor tych słów, jako karmelita, nosił przecież szkaplerz i
odmawiał różaniec.
św. Jan od Krzyża |
Niektórzy
nadgorliwi protestanci, widząc u katolika materialny różaniec, lub
szkaplerz, już automatycznie podejrzewają, że jest pod wpływem
złego ducha religijności, czy „królowej nieba” i przekonują
do pozbycia się tych sakramentaliów. Jest to jednak z ich strony
nieznajomość istoty katolickich form pobożności, w połączeniu z
jakimiś jednostkowymi doświadczeniami, czasami też własnymi.
Niestety, przyczyną tego jest także jej słaba znajomość wśród
znacznej części zdeklarowanych katolików.
W
modlitwie różańcowej najważniejsze jest rozważanie Ewangelii, na
drugim miejscu znajduje się osnowa w postaci modlitwy ustnej (też
biblijnej), na trzecim same paciorki, które służą przede
wszystkim do liczenia modlitw, a raczej by nie myśleć o liczeniu,
choć i sam materialny różaniec należy szanować jako poświęcony
(przeznaczony wyłącznie do modlitwy i ubogacony błogosławieństwem
Kościoła). Szkaplerz zaś jest wyrazem okrycia szatą zbawienia, a
nie talizmanem. Oczywiście są tacy niedojrzali katolicy, którzy
przyjmują inną hierarchię, lub wręcz popełniają błędy opisane
przez św. Jana od Krzyża i należy im umiejętnie pomóc, ale przez
to nie wolno całkiem odrzucić tego, co tylu innych ludzi prowadzi w
głąb modlitwy do Boga.
Generalnie
rzecz biorąc, modlitwy o ustalonej formule, także odmawiane na
paciorkach (różańce, koronki), mają trzy stopnie dojrzewania:
skupienie na słowie, na sensie i na Bogu (łac. atentio
ad verbum, ad sensum et ad Deum).
Zatrzymanie się na materii, bądź na pierwszych stopniach, bez
wątpienia zahamuje ten rozwój i tutaj nie ma kontrowersji.
Afrykańskie przysłowie mówi: „Kiedy mędrzec pokazuje księżyc,
to głupiec patrzy się na palec”. Ale z tego nie wynika, że
należy mędrcowi odciąć palec.
Brak komentarzy:
Prześlij komentarz