Króluj
nam Chryste!
W
Kościele współczesnym, istotny jest, zawsze istniejący, problem duszewności, czyli uważania aktywności naturalnych władz duszy
(umysłu, woli i uczuć) za życie duchowe. Został on zdefiniowany i
omówiony w poprzednim poście:
Warto
teraz zwrócić uwagę na kilka konkretnych jej przejawów, zwłaszcza
w postaci intelektualizmu (czyli nadmiernego akcentowania
przyrodzonego intelektu w życiu wiary). Uwięźnięcie w umyśle w
okresie nowożytnym spowodowało poważne zmiany w religii.
Upraszczano doktryny z braku zrozumienia duchowego sensu różnych
spraw, np. form sakramentalnych, nabożeństw, roli Maryi i świętych.
Przejawem tego procesu stała się najpierw reformacja. Mentalna
ciasnota „reformatorów” wyraziła się najsilniej w nadużywaniu
słowa „tylko”: „tylko Biblia”, „tylko łaska”, „tylko
wiara”, „tylko Chrystus”, „tylko Bogu chwała”, ignorując
wieloaspektowość i subtelność duchowych zagadnień. Duszewna
umysłowość (intelektualizm) odcisnęła swe piętno na
„poprawianiu”
po ludzku Kościoła i
liturgii, uproszczonej i okrojonej wpierw u protestantów, a
czterysta lat później w Kościele katolickim.
Zresztą,
tak podczas reformacji, jak w latach sześćdziesiątych i
siedemdziesiątych XX wieku czynili to tacy sami ludzie: środowisko
religijnych „intelektualistów”. Benedykt XVI, jeszcze jako
kardynał, napisał: „spostrzegłem, że pewnego typu <kontestacje>
niektórych teologów są typową cechą umysłowości bogatego
mieszczaństwa Zachodu. Rzeczywistość Kościoła konkretnego,
Kościoła jako pokornego Ludu Bożego, jest całkowicie różna od
tego co sobie roją w pewnego typu laboratoriach, w których
destyluje się utopię” („Raport o stanie wiary”).
I
podobnie także o odrzuceniu wielowiekowej tradycyjnej egzegezy i
zastąpieniu jej niby „naukowymi” spekulacjami: „W rezultacie,
tego typu bibliści budują swoje sądy opierając się jedynie na
własnej wizji świata, a nie na autorytecie Biblii. Mówią oni jako
szczególnego rodzaju filozofowie, czy socjologowie, a ich filozofia
zawiera wyłącznie banały” („Raport”).
Zaś
o zmianie liturgii: „To, co stało się po soborze było czymś
całkowicie odmiennym [niż dotychczas]. W miejsce liturgii, będącej
owocem nieprzerwanego rozwoju, przyszła liturgia sfabrykowana.
Odrzuciliśmy organiczny, żywy proces wzrostu i wielowiekowego
rozwoju i zastąpiliśmy go – jak to się ma w procesie
produkcyjnym – fabrykacją, banalnym produktem chwili” (Przedmowa
do książki jednego z najwybitniejszych liturgistów XX wieku,
Klausa Gambera, „Zwróćmy się ku Panu!”).
Tracąc
z oczu istotę, jaką jest duchowa łączność duszy z Bogiem
obecnym w liturgii, a widząc tylko to, co dostępne dla naturalnego
umysłu, zmysłów i woli, zmieniono też rozumienie „aktywnego
uczestnictwa”. Podstawą stała się literalna zrozumiałość:
stąd upraszczanie tekstów oraz języki narodowe i to jeszcze w
wersji kolokwialnej, jak w anglojęzycznych tłumaczeniach Mszału z
lat 70. Nachalna dostępność
dla zmysłów: stąd „potrzeba” odprawiania „twarzą do
ludu”, poprzeczne i okrągłe kościoły, by „wszyscy mogli
widzieć”, obowiązkowe mikrofony oraz głośniki ze wszystkich
stron. Wreszcie „czynna” rola świeckich, polegająca na
spełnianiu rozmaitych funkcji, a to czytania, a to komentarze,
przynoszenie darów itp., lub chociaż głośne odmawianie, aby
zaspokoić pragnienie aktywności. Nie chodzi tu o odrzucanie
tłumaczeń i zdobyczy techniki, ani o podważanie wartości tych
czynności liturgicznych, ale o powierzchowne motywacje części osób
domagających się udziału w ich spełnianiu.
Wbrew
takim motywacjom pisał też kard. Józef Ratzinger, wspominając
jednego z najwybitniejszych liturgistów XX wieku, Romano
Guardiniego: „W liturgii nie chodzi o to żeby działać, ale o
to, żeby być. Idea głosząca, że powszechna aktywność
stanowi centralną wartość liturgii, jest radykalnym
przeciwieństwem koncepcji reprezentowanej przez Guardiniego. W
rzeczywistości ogólna aktywność wszystkich nie tylko nie jest
podstawową wartością liturgii, ale w ogóle nie przedstawia żadnej
wartości” („Kościół-Ekumenizm-Polityka”).
W
„Raporcie” zaś precyzował: „Actuosa
participatio
[z łac. aktywne uczestnictwo] to był przenajświętszy pomysł,
jego interpretacje posoborowe całkowicie go zawęziły. Powstało
bowiem wrażenie, że uczestnictwo aktywne to tylko aktywność
zewnętrzna potwierdzana słowami, wypowiedziami, śpiewem,
kazaniami, czytaniami, ściskaniem rąk. Zapomniano, iż sobór za
actuosa
participatio
uważał także milczenie, które pozwala na uczestnictwo naprawdę
głębokie, osobiste, z uważnym słuchaniem Słowa Bożego”.
„Wielką
muzykę sakralną odrzucono w imię uczestnictwa aktywnego, ale czyż
to uczestnictwo nie może znaczyć także percepcji przez ducha i
przez zmysły? Czy rzeczywiście nie ma niczego aktywnego w
słuchaniu, intuicyjnym pojmowaniu, wzruszeniu? Czyż nie umniejsza
się właśnie roli człowieka, każąc mu uczestniczyć w liturgii
jedynie za pomocą słów? Przecież wiemy, że to co w nas
racjonalne, świadome, pojawia się na powierzchni i jest jedynie
wierzchołkiem góry, w porównaniu z naszą całością”.
Ten,
kto nigdy w życiu nie uczestniczył w cichej Mszy w klasycznej
formie obrządku, zapewne nawet nie jest w stanie sobie wyobrazić o
co chodzi w duchowym „byciu” na liturgii. A jest to uczestnictwo
naprawdę aktywne, jeżeli się ma otwarte serce i ducha zwróconego
ku świętej Bożej Obecności. Wówczas także na duszę oddziałuje
duchowa rzeczywistość, uobecniana podczas liturgii. Mentalna
indoktrynacja zewnętrznością jest jednak tak silna, że nawet
ludzie od lat uczestniczący w Mszach trydenckich, przez całą
liturgię wertują mszalik, aby czytać tłumaczenia, zaś inni
śledzą poprawność rytuału (czasem wyłapując potknięcia
celebransów i ministrantów).
Problem
ten dotyczy także uczestniczących w nabożeństwach protestanckich
i katolickich „charyzmatycznych”. Chodzi bowiem właśnie nie o
taką, czy inną formę, ale o to, czy uczestnik zwrócony jest
głównie ku zewnętrznej otoczce, lub swej osobie, czy ku
Chrystusowi. Jak naucza jeden z przywódców „trzeciej fali” w
Polsce, Andrzej Stepanow:
„Uwielbienie (granie i śpiewanie pieśni) to tylko otoczka,
okrywająca Bożą Obecność i to w nią trzeba wejść”. Warto
zauważyć, iż obecnie w licznych wspólnotach tego nurtu dostrzega
się istotną wartość, już nie tylko w aktywnym „uwielbieniu”,
ale i w tzw. „trwaniu w Bożej Obecności”, czyli milczącej
adoracji.
Wielu
jednak wciąż skupia się zbytnio na zewnętrznej stronie i
aktywności. W związku z tym problemem przestrzegał kilka
lat temu w Warszawie hinduski
kaznodzieja protestancki Gideon Jacob: „Lider muzyczny może
uwielbiać swoją gitarę, a nie Pana Boga”. Emerytowany dziś
papież jeszcze mocniej: „Opowieść o złotym cielcu jest
ostrzeżeniem przed samowolnym i samolubnym kultem, w którym
ostatecznie nie chodzi o Boga, lecz o to, by z tego, co własne,
stworzyć sobie mały, alternatywny świat. W takim wypadku liturgia
rzeczywiście staje się pustą grą lub, co gorsza, może prowadzić
do odejścia od Boga żywego, który skrywa się za sakralną
zasłoną” („Duch Liturgii”).
Wierni
wyedukowani w tym całym kontekście duchowym (a raczej nieduchowym)
XX-wiecznej europejskiej teologii, stanowiącej późne pokłosie
reformacji, oświeceniowego racjonalizmu oraz scjentyzmu, mają
znaczne trudności w otwarciu się na duchową rzeczywistość, na
prawdziwe spotkanie ze Słowem, zarówno w Piśmie Świętym jak i w
liturgii, czy modlitwie osobistej i wspólnotowej. Jedynie
intelektualne przyjmowanie go, nie uczy duszy ludzkiej wychodzenia ze
zranionej naturalności, ku życiu duchowemu.
Sytuację
tę pogarsza jeszcze tzw. „nowa teologia”, która w drugiej
połowie lat sześćdziesiątych przyjęła doktrynę pochodzenia
kalwińskiego, negującą w ogóle istnienie w człowieku
nieśmiertelnej duszy (w pełnym sensie, to znaczy i ducha). Jako
pierwszy, przez pewien czas, głosił to Luter, stwierdzając:
„Umieszczam nieśmiertelność duszy w liczbie artykułów
zmyślonych przez papieży i wyciągniętych ze śmietnika dekretów
rzymskich”. W związku z tym zmarli mieli „spać bez czucia”, a
dopiero po zmartwychwstaniu ciała żyć wiecznie. Ta doktryna
dostała się do nurtu kalwińskiego i była akceptowana w niektórych
jego odłamach, a potem przez adwentystów i jehowitów.
Od
czasów reformacji do początku XX wieku, ogół protestantów
stopniowo odszedł od tej fałszywej doktryny, akceptując istnienie
nieśmiertelnej duchowej duszy, sądu i życia wiecznego zaraz po
śmierci oraz wskrzeszenia ciał na końcu świata, tak jak głosił
zawsze katolicyzm. Po pierwszej wojnie światowej powrócił do
starej reformacyjnej doktryny kalwiński pastor i teolog Karl Barth.
Jego znaczny wpływ na protestantyzm i katolicyzm w XX wieku stanowi
osobne zagadnienie, w tym kontekście jest istotne, iż to on właśnie
oraz luterański teolog Oscar Cullman, rozpowszechnili teorię,
jakoby pojęcie duszy (i w ogóle dualizmu duchowo-cielesnego w
człowieku) jest „wytworem filozofii greckiej”, zaś słowo
„dusza” występujące Piśmie Świętym ponad pięćset razy,
oznacza tam tyle, co „życie”, lub „całego człowieka”.
Znacząco zmieniło to w Europie sposób rozumienia Biblii.
Pogląd
taki współgrał z odrzuceniem
klasycznej filozofii bytu, której częścią jest właśnie nauka o
złożonej duchowo-fizycznej naturze człowieka, na rzecz filozofii
egzystencjalistycznej. Jego pokłosiem w katolicyzmie po
1969 roku jest usunięcie słowa „dusza” w wielu
oficjalnych modlitwach, zwłaszcza w obrzędach pogrzebu i
wprowadzenie próśb o „wskrzeszenie ciał” oraz wyraźny zanik
nauczania o duszy w „nowej teologii”, a nawet codziennej praktyce
duszpasterskiej. Wciąż też można usłyszeć o potrzebie
„oczyszczenia” teologii i biblistyki z pojęć i poglądów
„greckich”.
Na
początku lat siedemdziesiątych XX wieku, na styku
kalwińsko-katolickim przedostała się do Kościoła jeszcze inna
fałszywa doktryna - „zmartwychwstania w śmierci”, która
starała się pogodzić negację duchowej duszy w człowieku z
biblijną prawdą o życiu zaraz po śmierci. Wedle doktryny tej,
człowiek w momencie śmierci „zmartwychwstaje” od razu w rzekomo
„duchowym ciele” (może raczej rzec „eterycznym”), a zatem
prawdziwego, fizycznego zmartwychwstania nigdy nie będzie. I ta
doktryna również została rozpropagowana wśród katolików na
Zachodzie przez zwolenników „nowej teologii”. Wówczas
przeciwstawiał się jej jako teolog ks. bp Józef Ratzinger.
Równocześnie
zignorowano cenne poselstwo służebnicy Bożej m. Pauli Zofii Tajber
(1890-1963), polskiej zakonnicy, która z polecenia Bożego
opracowała zgodne z Nowym Testamentem nauczanie o odnowieniu
i
uświęceniu
dusz
ludzkich poprzez zjednoczenie z Najświętszą Duszą Jezusa.
Głosiła ona: "W
Duszy Jezusa jest uzdrowienie naszych dusz".
Skoro
jednak człowiek „duszy nie ma”, to nie ma też czego uzdrawiać,
odnawiać i uświęcać. Jeżeli „nie ma ducha”, którego można
oddzielić,
a nawet przeciwstawić
ciału,
to czym rozsądzać
i
pojmować
Pismo?
- tylko naturalnym, cielesnym
intelektem.
W ten sposób te nowe teorie protestanckiego pochodzenia utrudniły
wielu chrześcijanom, zwłaszcza w Europie, duchowy rozwój,
paradoksalnie utwierdzając ich w duszewności, czym przeszkodziły
im w pełnej i głębokiej recepcji Słowa Bożego. Wyrzucając
ze swej doktryny pojęcie duszy, „nowa teologia” stała się
jeszcze bardziej duszewna.
Nieuchronną
konsekwencją takiej doktryny jest błędne utożsamienie ducha z
umysłem,
choć
św. Paweł wyraźnie je rozgranicza: będę
się modlił duchem, ale będę się też modlił i umysłem
(1
Kor 14, 15). Zwolennicy takiego utożsamienia, choć nie stawiający
tego koniecznie
wprost,
istnieli zawsze, od starożytności, czego przejawem jest
wieloznaczność łacińskiego słowa mens
i
greckiego
nous
tłumaczonego
i rozumianego jako umysł, ale też
duch,
dusza i
serce.
Stopniowo, od IV wieku, w teologii pneuma
została
zastąpiona tym zaczerpniętym z filozofii „umysłem”:
w trójpodziale obok duszy i ciała (na Wschodzie), a w dwójpodziale
jako
najwyższą
częścią,
lub wręcz istotą
duszy
ludzkiej,
będącej
przede wszystkim „rozumną”,
lub „umysłową”
(na
Zachodzie).
„Umysł”
więc, a nie „duch”, stał się głównym miejscem kontaktu z
Bogiem. Ojcowie Kościoła i inni znaczący teologowie
chrześcijańscy
dokonali tego zabiegu może m. in. po to, aby uniknąć biblijnej
dwuznaczności: Duch
[Święty]
- duch
[ludzki] (alfabety
starożytne miały tylko wielkie litery). Także aniołów
nazwano
„czystymi (tj. samymi) umysłami”, w sensie
„czystymi
duchami”.
Wraz
z upływem wieków i rozszerzaniem się intelektualizmu zapominano,
iż nous/mens
został
w chrześcijaństwie ekwiwalentem osobowego ducha, a nie rozumu, lub
intelektu, jako jednej z władz duszy. Ponieważ nous/mens
w
dziełach dawnych teologów tłumaczy się na polski jako umysł, a
słowo to (od „myśleć”)
zwykle,
jak i w Biblii,
jest
synonimem rozumu i intelektu (choć filozofia rozróżnia te
pojęcia), można źle rozumieć to, co oni pisali raczej o duchu
ludzkim, niż o samej władzy myślenia i utwierdzać się w
intelektualizmie.
Przy
takim
błędnym
podejściu
dusza
rozumna
ma
czerpać życie z umysłu, a więc z samej siebie, sprawiając
duszewność, czyli z drzewa
poznania,
zamiast być duszą
żyjącą,
a więc czerpać życie z
ducha
ożywiającego,
a przezeń od Boga, czyli z
drzewa
życia.
Zastąpienie biblijnej duszy duchowej filozoficzną duszą rozumną
wywarło wpływ na różne obszary teologii. Wykluczono na przykład
możliwość zbawienia przez wiarę osób „nieużywających
rozumu”, na przykład dzieci
zmarłych
bez chrztu. Ta ostatnia kwestia (ostatnia zarazem w „Sumie
Teologicznej” św. Tomasza z Akwinu) pozostaje najbardziej rażącym
przejawem zejścia na manowce teologii intelektualistycznej, ale to
odrębne zagadnienie.
Zbawienie dzieci zmarłych bez chrztu
Zbawienie dzieci zmarłych bez chrztu
Kultura taśmy produkcyjnej: wszystko musi być produktem, marką, ideologią, polityką wartościami (europejskimi,ludzkimi,uniwersalnymi, itp), odpowiedzią na potrzeby - a jak się nie podoba to wypad i na taśmę wchodzą następne pokolenia - wieje pustką, nudą
OdpowiedzUsuń