07 lipca 2016

Duch antychrysta w Kościele


Króluj nam Chryste
na ołtarzach całego świata!

Wczoraj świat katolicki zelektryzowała niecodzienna wiadomość:

Prefekt Kongregacji Kultu Bożego i Dyscypliny Sakramentów kard. Robert Sarah zaproponował, aby począwszy od tegorocznego Adwentu księża znów zaczęli odprawiać Msze twarzą "ad orientem", czyli "na wschód", a nie do wiernych.

"Jest bardzo ważne, aby kapłani i wierni jak najszybciej powrócili razem zwrócili się w tym samym kierunku - na wschód lub przynajmniej ku absydzie, ku Panu, który przychodzi" - powiedział gwinejski kardynał kurialny na konferencji "Sacra Liturgia" w Londynie 5 lipca (za portalem Deon.pl: Cała wiadomość).

Kard. Robert Sarah na konferencji

Kardynał poprosił obecnych na spotkaniu duchownych, aby "wszędzie, gdzie tylko jest to możliwe, wcielali w życie tę praktykę". Podkreślił, że wprawdzie niezbędne są tu "roztropność" i odpowiednia katecheza, ale zaapelował do swych słuchaczy, aby "ufali, że jest to coś dobrego dla Kościoła i dla naszego ludu". Kardynał wyraził przekonanie, że "ich własne przekonanie duszpasterskie podpowie im, jak i kiedy będzie to możliwe, ale być może warto zacząć od pierwszej niedzieli tegorocznego Adwentu, gdy czekamy «na Pana, który przychodzi» i «który się nie spóźnia»". Słowa te wywołały długą owację uczestników konferencji.

Dodał, że wiele badań nad liturgią pokazało, iż niektóre reformy posoborowe "były być może prowadzone zgodnie z duchem swoich czasów", ale "wyszły poza" wskazania ojców soborowych zwartych w konstytucji o liturgii Sacrosanctum Concilium. Jest wiele "bardzo poważnych nieporozumień w odniesieniu do liturgii" - stwierdził kardynał prefekt, wyjaśniając, że chodzi o taką postawę w czasie Mszy, w której centrum staje się bardziej człowiek niż Bóg.

"Liturgia nie jest o mnie ani o tobie" - tłumaczył i przypomniał mówca. Podkreślił, że nie jest to "sprawa naszej tożsamości, osiągnięć, uniesienia lub wspierania własnej kultury czy miejscowych zwyczajów religijnych, ale liturgia jest najpierw i przede wszystkim o Bogu i o tym, co On nam dał". Za kard. Josephem Ratzingerem powtórzył, że "zapominanie o Bogu jest najgroźniejszym niebezpieczeństwem naszych czasów".

Jest to doskonały moment, aby przypomnieć sobie nauczanie osoby Benedykta XVI z czasów, gdy obecny system liturgiczny zdominował kościoły, a Józef Ratzinger był jednym z głosów wołających na pustyni, że kult Pana Boga jest wypierany przez kult człowieka. W artykule sprzed trzydziestu lat w Consilium (opublikowanym w Polsce w zbiorze: Józef kardynał Ratzinger, "Kościół -Ekumenizm-Polityka" w 1990 roku) analizował:

"Spróbujmy w skrócie przypatrzeć się tej koncepcji [nowego rozumienia liturgii] w jej istotnych rysach. Punktem wyjścia dla liturgii jest, jak się mówi [w OWMR z 1967 roku] zgromadzenie dwóch lub trzech zebranych w imię Chrystusa. To nawiązanie do słów obietnicy Pana z Mt 16, 20 brzmi na pierwszy rzut oka niewinnie i tradycyjnie. Uzyskuje jednak rewolucyjną dynamikę na skutek pozbawienia tych słów właściwego im kontekstu biblijnego i przeciwstawienia ich całej tradycji liturgicznej.

Ci dwaj lub trzej zostają teraz bowiem przedstawieni jako przeciwieństwo instytucji z jej instytucjonalnymi zadaniami i przeciwieństwo każdego skodyfikowanego programu. Tak więc wyrażenie to oznacza, iż nie Kościół wyprzedza grupę, ale grupa wyprzedza Kościół. Nie Kościół, jako wielkość powszechna, niesie liturgię każdej pojedynczej grupy, albo parafii, lecz grupa sama jest właściwym miejscem powstawania liturgii. Dlatego też liturgia nie wyrasta z jakiejś powszechnej prazasady, z jakiegoś „rytu”; powstaje ona tu, na miejscu, z twórczości zgromadzonych. […] Izolacja tekstu Mt 16, 20 od powszechnej, biblijnej i kościelnej tradycji wspólnotowej modlitwy Kościoła powoduje, jak widzimy, daleko idące konsekwencje: z obietnicy Pana, dotyczącej modlących się w każdym miejscu, dochodzi do dogmatyzacji autonomicznej grupy.

A jak wygląda to „nowe i lepsze”? Zwróciliśmy już uwagę na wiodące koncepcje; teraz trzeba przyglądnąć się bliżej ich konkretyzacji. Na pierwszym planie zjawiają się wyraźnie dwie wartości. Pierwszorzędną – jak nam mówią – wartością odnowionej liturgii jest „pełna i autentyczna aktywność wszystkich jej uczestników”. […] Ważniejsze (tak nam mówią) niż co jest jak. Umieć świętować, znaczy przede wszystkim: umieć zrobić. […] Jedność, która na skutek oparcia liturgii o grupę, zamiast o Kościół, właściwie znika – i to nie teoretycznie lecz w konkretnej praktyce liturgicznej.

Nie mówiłbym o tym tak otwarcie, gdybym sądził, że takie idee przypisać można tylko pojedynczym teoretykom. Choć bowiem nie ulega wątpliwości, że nie mogą się one powołać na żadne teksty Soboru Watykańskiego II, to jednak w niektórych ośrodkach liturgicznych i ich organach udało się ukuć opinię, że właśnie w tym kierunku zmierza duch Soboru. [...]

Nie tylko księżom, ale nawet niektórym biskupom wydaje się, że nie byliby wierni duchowi Soboru, gdyby modlili się tylko tak, jak jest napisane w nowym Mszale; trzeba więc dorzucić przynajmniej jakąś jedną twórczą (improwizowaną) formułkę, choćby najbardziej banalną. A obywatelskie pozdrowienie uczestników, jak również serdeczne życzenia na pożegnanie stały się nieomal obowiązkowym elementem świętych czynności, którego już prawie nikt nie waży się ominąć".

W tym miejscu trzeba uczynić dygresję, czym jest, a raczej właściwie kim jest ów duch Soboru. Kard. Ratzinger, już jako prefekt Kongregacji Doktryny Wiary, uczył o nim w „Raporcie o stanie wiary”: „Przy okazji stawiania diagnozy Kardynał wspominał, że już podczas trwania Soboru <ujawnił się rzekomy jego duch, który był niczym innym jak antyduchem> (niem. Konzil-Ungeist). Za jego sprawą zaczęto uważać, że wszystko, co nowe lub rzekomo nowe (ileż to bowiem dawnych herezji odżyło w ostatnich latach jako absolutna nowość!), jest o wiele lepsze od tego, co było lub jest. To za sprawą tego antyducha zaczęto uważać, że historia Kościoła zaczyna się od Soboru Watykańskiego II jako swoistego punktu zerowego”. Przy innej okazji stwierdził, że „jeżeli istnieje jakiś <duch Soboru>, to z całą pewnością jest to duch zły”.

Rozwijając tę myśl zauważamy, że jak Duch Prawdy to Duch Chrystusa, tak antyduch to po prostu duch antychrysta. Skoro jest antychryst, to istnieje też jego antyduch. W radykalnych środowiskach chrześcijańskich, zarówno tradycjonalistów katolickich, jak i fundamentalistów protestanckich, popularne są dywagacje kto będzie, lub nawet już kto jest Antychrystem. [W tym miejscu stanowczo pragnę oświadczyć wszem, wobec i każdemu z osobna, iż według mnie nie jest, nie może być i nigdy nie będzie nim żaden papież. Amen.] Tymczasem o wiele ważniejsze zawsze jest to, co dzieje się w rzeczywistości duchowej. Należy przede wszystkim rozpoznawać przejawy obecności ducha antychrysta, niż ekscytować się zewnętrznymi sensacjami i roszadami personalnymi.

Tę korektę dał nam przecież już św. Jan Apostoł, gdy ostrzegał: Dzieci, jest już ostatnia godzina, i tak, jak słyszeliście, Antychryst nadchodzi, bo oto teraz właśnie pojawiło się wielu Antychrystów; stąd poznajemy, że już jest ostatnia godzina. Wyszli oni z nas, lecz nie byli z nas; bo gdyby byli naszego ducha, pozostaliby z nami; a to stało się po to, aby wyszło na jaw, że nie wszyscy są naszego ducha (1 J 2, 18-19). Jest to więc kwestia zawsze aktualna, a ważniejsze od tropienia tej jednej osoby, jest odróżnianie prawego ducha, czyli wpływu Ducha Świętego, od ducha antychrysta, który może się manifestować w wielu osobach pozornie będących wpierw we wspólnocie z chrześcijanami.

Zdaniem emerytowanego papieża, antyduch, czyli duch Soboru, czyli duch antychrysta, pojawił się już w czasie obrad Soboru Watykańskiego II, a w późniejszych latach sprawił, iż księża i biskupi starali się być mu wierni, zasadniczo poprzez zmianę sposobu rozumienia, przeżywania i sprawowania liturgii, z teocentrycznej na antropocentryczną. W przytaczanym artykule z tamtej epoki, Benedykt XVI wchodził w głąb tego kluczowego dla obecnej sytuacji problemu:

"Dotąd nie dotknęliśmy jednak samej istoty zagadnienia. Wszystko, co zostało powiedziane, wynika z nadania grupie pierwszeństwa przed Kościołem. […] W liturgii grupowej przekracza się ponownie, zupełnie celowo, granice określonej przestrzennie wspólnoty: w oparciu o liturgiczną formę i jej muzykę tworzy się nową solidarność, poprzez którą ma powstać nowy lud, określający się wprawdzie mianem ludu Bożego, ale przez słowo Bóg rozumiejący samego siebie i w nim urzeczywistnione, historyczne energie. […] Przeprowadzili oni swoje dzieło tak gruntownie i wywarli silny wpływ na świadomość, zauważalny nawet tam, gdzie ludzie zupełnie nie zdają sobie sprawy z jego źródła”.

Teraz wróćmy do fundamentu Pisma Świętego. W kluczowym fragmencie dla tego zagadnienia, w Drugim Liście do Tesaloniczan, św. Paweł Apostoł naucza na temat pojawienia się Antychrysta przed Paruzją:

W sprawie przyjścia Pana naszego Jezusa Chrystusa i naszego zgromadzenia się wokół Niego, prosimy was, bracia, abyście się nie dali zbyt łatwo zachwiać w waszym rozumieniu ani zastraszyć bądź przez ducha, bądź przez mowę, bądź przez list, rzekomo od nas pochodzący, jakoby już nastawał dzień Pański. Niech was w żaden sposób nikt nie zwodzi, bo [dzień ten nie nadejdzie], dopóki nie przyjdzie najpierw odstępstwo i nie objawi się człowiek grzechu, syn zatracenia, który się sprzeciwia i wynosi ponad wszystko, co nazywa się Bogiem lub tym, co odbiera cześć, tak że zasiądzie w świątyni Boga dowodząc, że sam jest Bogiem (2 Tes 2, 1-4).

Zainteresowani tematem Antychrysta zwykle przyjmują utartą interpretację, że człowiek grzechu, syn zatracenia, który zasiądzie w świątyni Boga, dowodząc, że sam jest Bogiem, to będzie jakiś konkretny światowy przywódca, który może wręcz fizycznie zasiądzie w odbudowanej świątyni jerozolimskiej. Czy na pewno to jednoznacznie wynika z listu św. Pawła? Zacznijmy od tego, iż od czasu Paschy Jezusa Chrystusa, świątynią Boga nie jest i nie będzie ta budowla w Jerozolimie (zob. J 4, 21), bo jest nią po pierwsze: Jego Zmartwychwstałe Ciało (zob. J 2, 19-21), po drugie: Jego Ciało -  Kościół Chrystusowy (zob. 1 Kor 3, 9; 1 P 2, 5), po trzecie: chrześcijanin (zob. 1 Kor 3, 16-19), jego ciało (1 Kor 6, 19), dusza i duch (zob. J 4, 23-24).

Człowiek grzechu, który dowodzi, że sam jest bogiem i wynosi się ponad wszystko, na masową skalę już objawił się w XX wieku, poprzez laicyzację, ateizm, materializm praktyczny, pychę tego życia itp. Człowiek ten, w znaczeniu ogólnym, a nie jakiejś konkretnej postaci, już wszedł do świątyni Bożej, czyli Kościoła, jako wspólnoty oraz umysłów wiernych, fizycznie, mentalnie i duchowo poprzez antropocentryzm, który odcisnął swe piętno na nowej teologii i liturgii, zwłaszcza w latach 60. tego stulecia, o czym przecież powiedział w 1972 roku papież bł. Paweł VI w słynnych słowach o dymie szatana, który przeniknął przez jakąś szczelinę do świątyni Bożej.

Skoro istotniejsze jest działanie ducha antychrysta, niż jakiegoś człowieka, przyjrzyjmy się jeszcze omawianemu wersetowi. Przyznam się, że od lat, wchodząc do któregoś nowego, bądź gruntownie przerobionego (to znaczy zdewastowanego) kościoła, przychodzi mi czasami na myśl ten fragment Pisma. Tam, gdzie był, lub powinien być tron dla Chrystusa Króla, na najwyższym miejscu, pośrodku, ponad nowym ołtarzem, znajduje się tron dla człowieka. Jest to chyba najbardziej widoczny wyraz antropocentryzmu w kościołach, związany integralnie z celebracją „twarzą do ludu”, czyli versus populum. Co bardzo istotne, owo łacińskie versus nie oznacza tylko fizycznego zwrócenia, ale nade wszystko istotowe skierowanie wewnętrzne. Dlatego kierunek „ku ludowi” jest rzeczywistym przeciwieństwem zwrócenia „ku Bogu”, czyli versus Deum.

Tę duchową istotę problemu kierunku celebracji podkreślił właśnie kard. Sarah, prefekt Kongregacji Kultu Bożego i Dyscypliny Sakramentów: "Drodzy bracia, powinniśmy wsłuchiwać się w lament Boga, który przemawia do nas słowami proroka Jeremiasza: do Mnie zaś obracają się plecami, a nie twarzą (Jer 2,27). Odwróćmy się znów twarzą do Boga!” - zaapelował.



Z owego odwrócenia ołtarza i narzucenia „wspólnotowości celebracji”, czyli zwrócenia się ludzi ku sobie samym, zarówno duchowo, jak i przestrzennie wynikła dewastacja wnętrz kościołów. Masowy obłęd obrazoburstwa, który miał miejsce w Kościele katolickim na przełomie lat 60/70. XX wieku, głównie w niektórych krajach zachodnich, również był manifestacją ducha antychrysta, o czym pisałem w poprzednim tekście. Bowiem nowa teologia antropocentryczna wycisnęła swe piętno na tysiącach kościołów katolickich, z których wyrzucono niezliczone obrazy i figury, a zwłaszcza główne ołtarze.

W nowo wybudowanych kościołach nierzadko wręcz zionie ohyda ziejąca pustką, o której mówi prorok Daniel, zalegająca miejsce święte - kto czyta, niech rozumie - co świadczy, że zbliża się czas (por. Dn 9, 27; Mt 24, 15). Tu i ówdzie owa pustka duchowa „przysłaniana” jest jakimiś szpetnymi wytworami „sztuki nowoczesnej”. Nie tylko kapłan, ale cała „uczestnicząca wspólnota” siłą rzeczy odwróciła się mentalnie od przestrzeni świątyni, tworząc postulowany, teoretyczny, a w niektórych małych grupach faktyczny krąg, zwrócony ku sobie nawzajem, jakby na przekór liturgicznemu wezwaniu: „Zwróćmy się ku Panu!”

Co gorsza, zamrożony ten stan rzekomej „nowości” liturgii (taka nowa to ona już nie jest, była wytworem swojej epoki, banalnym produktem chwili, jak skwitował kard. Ratzinger, o czym szeroko pisałem w tekście „Duszewność w liturgii i teologii”), jest od początku zażarcie broniony jak świętość. Francis Frangipane, amerykański teolog życia duchowego i demonolog zauważył: „Możesz odnaleźć antychrysta w kościołach, które są pełne czci wobec swojej martwoty. Atmosfera w takich miejscach nie jest wypełniona świętością, ale nicością. Jest ona w swojej istocie taka sama jak atmosfera domu pogrzebowego. Antychryst usiądzie na ludziach, stwarzając atmosferę chłodu, która dosłownie wypełnia budynek kościoła”. Taka atmosfera właśnie sprawia, że niektórzy usiłują ją „ożywić” na sposób ludzki, co czasem pogłębia antropocentryzm, a zatem nie wypełnia duchowej pustki, dając chwilową satysfakcję z jej „urozmaicenia”.

"W ten sposób – pisał dalej kard. Józef Ratzinger w cytowanym artykule – dotarliśmy do puntu posiadającego ogromne znaczenie dla sztuki. Liturgia grupy nie jest bowiem kosmiczna; opiera się przecież na autonomii grupy. Nie posiada historii […] nawet jeśli przy tym posługuje się historycznymi rekwizytami. Liturgia grupy nie zna wreszcie tajemnicy, gdyż wszystko jest w niej z góry wyjaśnione i musi być objaśniane. Dlatego też rozwój i uczestnictwo są jej tak samo obce jak posłuszeństwo, w którym objawia się sens większy od tego, który da się objaśnić. W miejsce tych wszystkich wymiarów pojawia się natomiast kreatywność, poprzez którą pragnie się wyrazić autonomię człowieka niezależnego, kreatywność, która chciałaby być realizacją autonomii i emancypacji, staje się dokładnym przeciwieństwem jakiegokolwiek uczestnictwa. […]

W ten sposób się okazuje, że ludzka kreatywność [w sferze religii określana czasem jako duszewność], która chce być przyjęciem i uczestnictwem, jest w swej istocie bezsensowna i nieprawdziwa, ponieważ człowiek dopiero przez przyjęcie i udział może w ogóle być sobą. Ludzka kreatywność jest ucieczką z conditio humana, a więc jest nieprawdą. Nieprawda zaś powoduje rozkład kulturalny, bo wraz z utratą wiary w Boga trzeba też zaprzeczyć naturalnemu rozsądkowi”.

A zatem, podsumowując niniejszy tekst, pozostaje nam odpowiedzieć na wezwanie: „W górę serca!” nie tylko słowami, ale sercem: „Wznosimy je do Pana!”. Odrzucić antropocentryzm, który przez jakąś szczelinę wszedł do Kościoła i powrócić do prawdziwie wspólnej dla kapłana, ministrantów i wiernych celebracji „twarzą do Boga”. Przecież uczy nas Pismo Święte: Wy natomiast przystąpiliście do góry Syjon, do miasta Boga żyjącego, Jeruzalem niebieskiego, do niezliczonej liczby aniołów, na uroczyste zebranie, do Kościoła pierworodnych, którzy są zapisani w niebiosach, do Boga, który sądzi wszystkich, do duchów sprawiedliwych, które już doszły do celu, do Pośrednika Nowego Testamentu - Jezusa, do pokropienia krwią, która przemawia mocniej niż [krew] Abla. Strzeżcie się, abyście nie stawiali oporu Temu, który do was przemawia (Hbr 12, 22-25). "Uważam, że to bardzo ważny krok, aby zapewnić, że podczas celebracji Mszy świętej to Bóg jest najważniejszy" - powiedział kard. Sarah.

04 lipca 2016

Obrazoburstwo - przejaw ducha antychrysta


Króluj nam Chryste!

Biblia naucza o tym, jak Pan Bóg nakazał Mojżeszowi: Dwa też cheruby wykujesz ze złota. Uczynisz zaś je na obu krańcach przebłagalni. Cheruby będą miały skrzydła rozpostarte ku górze i zakrywać będą swymi skrzydłami przebłagalnię, twarze zaś będą miały zwrócone jeden ku drugiemu i ku przebłagalni będą zwrócone twarze cherubów. Tam będę się spotykał z tobą i sponad przebłagalni i z pośród cherubów, które są ponad Arką Świadectwa, będę z tobą rozmawiał (Wj 25, 18. 20. 22).

Arka Przymierza z figurami cherubinów (replika)

Oraz w innym miejscu: Wtedy rzekł Pan do Mojżesza: Sporządź węża i umieść go na wysokim palu; wtedy każdy ukąszony, jeśli tylko spojrzy na niego, zostanie przy życiu (Lb 21, 8). W świątyni Salomona znajdowały się, wykonane z brązu: jabłka granatu, kwiaty, lwy, woły i cheruby (zob. Krl 7, 13, 40). Wizerunki cherubów o twarzy ludzkiej i lwa widział też prorok Ezechiel w przyszłej świątyni (zob. Ez 41, 17-20).

Ale przecież ten sam Jedyny Bóg, nieco wcześniej, nakazał w rozwinięciu Pierwszego Przykazania Dekalogu: Nie będziesz czynił żadnej rzeźby ani żadnego obrazu tego, co jest na niebie wysoko, ani tego, co jest na ziemi nisko, ani tego, co jest w wodach pod ziemią! (Wj 20, 4). Na to powołuje się część protestantów, zarzucając Kościołowi katolickiemu grzech odrzucenia tych słów.

Jeżeliby przyjąć je jako odrębne przykazanie, wyabstrahowane z kontekstu Pierwszego, to grzechem byłoby wykonanie jakiegokolwiek obrazu, fotografii, czy filmu, przedstawianie czegokolwiek. Wówczas jedynymi sprawiedliwymi na ziemi byliby islamscy ekstremiści. Chociaż i oni, niszczący wszystkie wizerunki, zakazujący fotografii, muzyki, radia i telewizji, nie mają zahamowań w filmowaniu samych siebie i umieszczaniu tego w internecie, tak jakby literalnie rozumiany przez nich zakaz czynienia wizerunku jakiegokolwiek stworzenia, tylko ich własnych postaci nie dotyczył.

Nie o to jednak chodzi, Pan Bóg wyraźnie precyzuje, dodając: Nie będziesz oddawał im pokłonu i nie będziesz im służył, bo ja Pan, Bóg twój, jestem Bogiem zazdrosnym (Wj 20, 5). Określenia „kłaniać się” i „służyć” oznaczają w Biblii cześć należną Bogu (zob. Łk 4, 5-8), bo przecież wolno zwyczajnie kłaniać się i służyć drugiemu człowiekowi. Nie można więc czcić fałszywych bogów, ich wizerunków, ani traktować wizerunków, czy zwierząt, roślin, przedmiotów, jak bóstw, gdyż to jest bałwochwalstwo, jeden ze sposobów łamania Pierwszego Przykazania (czczenie innych bogów poza Jedynym Istniejącym; hebr. AHJH; gr. ho On).

W Starym Przymierzu Bóg pozostawał niewidzialny i niewyrażalny, a Izrael był na różne sposoby oddzielony od innych narodów. Ale w Nowym Przymierzu Syn Boży przyszedł na ziemię jako widzialny Człowiek (zob. J 1, 14), a Duch Święty ukazał się w postaci gołębicy (por. Łk 3, 22). Przedstawianie Jezusa Chrystusa i Jego świętych na wizerunkach nie jest więc łamaniem Pierwszego Przykazania, tak samo jak nieświętowanie szabatu (soboty) nie jest łamaniem Trzeciego, gdyż Syn Człowieczy jest Panem szabatu. Z tych samych powodów nie ma potrzeby też przestrzegać innych przepisów starego Prawa: obrzezania, krwawych ofiar, wybijania oka za oko, zakazu łączenia dwóch rodzajów tkanin w ubraniu, czy zakazu spożywania pokarmów „nieczystych”. W świetle Nowego Przymierza, prawdziwe bałwochwalstwo, tak jak i prawdziwa nieczystość, wychodzi z serca człowieka, a nie wchodzi z zewnątrz (zob. Mk 7, 14-23), np. z ikon, których tak bardzo lękają się pewni ludzie.


Część protestantów jednak upiera się wciąż, że zakaz biblijny dotyczy też wizerunków Pana Jezusa i tych, którzy należą do Niego. W XVI wieku luteranie tłukli kamieniami witraże w kościołach, przedstawiające sceny z życia Chrystusa i świętych, bo to „bałwochwalstwo”. Po jakimś czasie umieszczali tam witraże przedstawiające sceny z życia Marcina Lutra, np. w ewangelickiej bazylice w Legnicy, nawiasem mówiąc, bardzo ładne.

Obraz z postacią Lutra (z prawej), ołtarz kościoła w Weimarze

W Genewie kalwiniści zniszczyli wszystkie wizerunki Jezusa Chrystusa i Jego świętych, a nawet krzyże, by potem postawić wielki pomnik przywódców reformacji, na którym w centralnej części, obok postaci Jana Kalwina widnieją: Wilhelm Farel, Teodor Beza i John Knox. Olivier Cromwell w Anglii nakazał zniszczyć wizerunki Pana Jezusa, bo przecież „Biblia zabrania sporządzać podobizny”, po czym polecił malarzowi wykonać swój dokładny portret.

Jeżeli zatem wolno protestantom namalować obraz jakiejkolwiek postaci z ich tradycji, np. Lutra, Kalwina i Cromwella, albo zrobić fotografię słynnego ewangelisty Billy'ego Grahama (i ozdobić nimi pomieszczenia zboru), to wolno też wykonać obraz Syna Bożego, który stał się Człowiekiem, Maryi Panny, Piotra Apostoła, czy Antoniego z Padwy. Było to oczywiste dla pierwszych chrześcijan, którzy malowali obrazy, zwłaszcza Chrystusa Dobrego Pasterza i Maryi z Dzieciątkiem, już w katakumbach. Wizerunki są czymś zwyczajnym nie tylko w kościołach katolickich i prawosławnych (ikony), ale także luterańskich i anglikańskich, a zdarzają się i u denominacji post-kalwińskich.

Środowisko protestanckie wywodzące się od Williama Marriona Branhama, słynącego darem uzdrawiania, posługującego od lat 30. do 60. XX wieku w USA (jego syn, który mu asystował twierdził, iż wówczas "katolicy mieli największą wiarę"), dziś mające misje w kilku krajach, rozpowszechnia cudowne fotografie (tak!), wieszane też w ich zborach na wyeksponowanym miejscu. Jedna to Oblicze Chrystusa, które pojawiło się na stratosferycznej chmurze nad miastem, gdzie William Branham głosił, na drugim widać kolorowe cienie, mające być widzialną „chwałą Bożą”, trzecia przedstawia go samego przy kazalnicy, a nad jego głową... aureola!

William Branham, Boży Generał, czyli pentakostalny święty

Kwestia nie jest więc tak jednoznaczna, jak ją niektórzy potocznie przedstawiają. Może więc bałwochwalstwem jest samo zwracanie się w kierunku wizerunków na modlitwie? Gdyby tak było, to Bóg nakazując wykonać figury cherubów przy Arce, domagał się od Mojżesza popełnienia bałwochwalstwa! To jest przecież absurd, Biblia mówi: Nikomu On nie przykazał być bezbożnym i nikomu nie zezwolił grzeszyć (Syr 15, 20). Obrazy i figury ułatwiają uzmysłowienie sobie obecności Boga i rozmowę z Nim. To On sam powiedział: Z pośród [figur] cherubów będę z tobą rozmawiał.

Ponieważ chodzi o wizerunki Chrystusa, Jego Matki, aniołów i świętych, więc same w sobie też zasługują na szacunek - „należną cześć”, jak to określa Sobór Trydencki, a więc taką, jaka należy się wizerunkom, a nie Bogu (tutaj najistotniejsze wyjaśnienie: Biblia konsekwetntnie używa dwóch odrębnych słów, w łac. adorare - adorować, wielbić i honorare - czcić, szanować; to pierwsze odnosi się tylko do Boga, to drugie do Boga, ale też ludzi, aniołów i ważnych spraw z nimi związanych). Przecież i fotografie zwykłych ludzi, a nawet sztandary i godła należy traktować z szacunkiem ze względu na godność człowieka. Poprzez przedmioty i gesty możemy symbolicznie, gestem oddać cześć Bogu. Kiedy ktoś wpatruje się w fotografię żony, stawia na biurku, a nawet całuje zdjęcie, to przecież nie zdradza żony, ani nie popełnia bałwochwalstwa. Całując zdjęcie, wyraża uczucia i pragnienie pocałowania jej. Współcześni obrazoburcy powinni w końcu konsekwentnie odpowiedzieć sobie na pytanie: wolno czy nie wolno posiadać, oglądać, zawiesić na ścianie, nosić przy sobie, całować, czyli „czcić” wizerunku ukochanej osoby? Jeśli tak, to niech przyznają, że katolickie obrazy są dopuszczalne. Jeśli nie, to niech zniszczą wszystkie fotografie swoich bliskich.


Omawiany problem pokazuje, jak „dzikie”, prywatne wyjaśnianie Biblii doprowadza do absurdów godzących w samą naturę stworzonego świata. Przecież Bóg po to dał człowiekowi oczy, by widział. Po to dał mu talent artystyczny, by przedstawiał to co widzi, po to dał mu wyobraźnię, by zachowywał w swym wnętrzu piękno stworzenia. Jeżeli czytamy w Biblii, że prorok Daniel, lub św. Jan Apostoł ujrzał Syna Człowieczego, czy Niewiastę obleczoną w słońce, to możemy to opisać, ale równie dobrze, albo i lepiej możemy to narysować, czy namalować. Do XIX wieku ponad 80% ludzi nie umiało czytać i dla nich też malowano sceny z Pisma Świętego i życia Kościoła, zwane „Biblią ubogich” (łac. Biblia pauperum). Jeżeli wolno napisać i opowiedzieć o tym, jak np. Pan Jezus uzdrowił niewidomego, to wolno też tę scenę namalować.

Chrystus uzdrawia niewidomego,
Gioacchino Asserto (1600-1649)

Różne są formy przekazu, bo człowiek jest istotą o wielu zmysłach. Znamienne jest, że Kalwin przeciwstawiał się nie tylko wizerunkom, ale i muzyce kościelnej, którą znacznie zubożył. A przecież rzeczą najoczywistszą na świecie jest, że miejsca modlitwy przyozdabia się wizerunkami o treści religijnej. Jak trudno jest współczesnym protestantom wyrazić, że ich mieszkanie jest chrześcijańskie – nie wolno im powiesić obrazu, ani krzyża. Ich doktryna każe im pod tym względem upodobnić się do wojujących ateistów.

To purytanie po przejęciu władzy w Anglii w połowie XVII wieku, przeprowadzili „akcję dekrucyfiksacyjną”, niszcząc niemal wszystkie krzyże przy drogach i w miastach. Po trzech wiekach komuniści ich tylko naśladowali. Jakiś czas temu akcję dekrucyfiksacyjną w Warszawie nakazała Hanna Gronkiewicz-Waltz (zapewne pod wpływem swego mentora, pastora jednej ze wspólnot neoprotestanckich w Polsce), usuwając niemal sto krzyży przy drogach i wywożąc je na śmietnik. Cóż za paradoks, protestanci – byli katolicy, po „nawróceniu” wizerunek Chrystusa Pana, który mają np. od I Komunii, wyrzucają na śmietnik!

Bez wątpienia, agresja niektórych środowisk protestanckich i modernistycznych wobec chrześcijańskich wizerunków: od infantylnej krytyki, poprzez wyśmiewanie, faryzejskie gorszenie się, aż do niszczenia (ikonoklazmu, obrazoburstwa), jest przejawem ducha antychrysta. Zgodnie z Biblią każdy duch, który uznaje, że Jezus Chrystus przyszedł w ciele, jest z Boga. Każdy zaś duch, który nie uznaje Jezusa, nie jest z Boga i to jest duch Antychrysta (1 J 4, 2-3).

Odrzucenie i niszczenie wizerunków Chrystusa (tak jak i negacja realności Ciała Chrystusa w Eucharystii oraz awersja do Maryi, od której przyjął Ciało) jest formą nieuznawana, że Jezus Chrystus przyszedł w ciele, stał się widzialnym, dostępnym dla zmysłów Człowiekiem. Jest sprzeciwianiem się Apostołom, głoszącym: [To wam oznajmiamy], na co patrzyliśmy i czego dotykały nasze ręce (1 J 1, 1). Jest nieuznawaniem całości aktu Wcielenia, jako oczyszczenia, uświęcenia i zjednoczenia z Bogiem stworzonej natury.

Pogarda wobec przedmiotów religijnych z powodów „duchowych” jest też echem pychy demonów, ich pogardy wobec materii. Część protestantów, w walce z chrześcijańskimi wizerunkami i dewocjonaliami, staje niestety w jednym szeregu z wojującymi ateistami, masonami i innymi sługami Antychrysta, którzy również toczą taką wojnę. Jest to smutna ilustracja, cytowanych w poprzednim tekście, słów kard. Józefa Ratzingera:

„Teolog nie kochający sztuki, poezji, muzyki, natury, może być niebezpieczny. Ta bowiem ślepota i głuchota na piękno nie jest sprawa drugorzędną, lecz może wycisnąć piętno także na jego teologii”.

Z kolei wśród nowych kościołów protestanckich są jeszcze inne wyjątki od negacji wizerunków. Największe na świecie zbory typu zielonoświątkowego znajdują się w Korei Południowej i pozostają przedmiotem zachwytu protestantów na całym świecie. Wielu opisuje je, niektórzy jeżdżą tam uczyć się modlitwy i ewangelizacji. Tamtejsze kościoły mają własne góry, na których zbudowano centra modlitewne. Peter C. Wagner, w książce „Kościoły, które się modlą”, opisuje z przejęciem jedną z takich gór, iż „każdy ze specjalnie skonstruowanych regionów modlitewnych jest ozdobiony naturalnych rozmiarów posągami Jezusa i Jego uczniów w różnych epizodach ich służby”. To czym neprotestanci gorszą się, a nawet przerażają w kościołach katolickich, u swych braci koreańskich podziwiają.

Jeszcze dalej idzie Ana Mendez Ferrell, jedna z liderów neoprotestanckiego ruchu charyzmatycznego. Od kilku lat propaguje ona w środowisku protestanckim naukę wschodniego chrześcijaństwa o ikonie, jako nośniku Bożej Obecności. Argumentuje, że obrazy mają swoją rolę także w walce duchowej i jak demony wykorzystują złe wizerunki, tak samo powinniśmy używać wizerunków chrześcijańskich. Na konferencji w Warszawie w 2009 roku, pod hasłem „Rozszerzanie Królestwa Bożego” opowiadała o roli malowanych, także przez nią samą, obrazów aniołów w nowej ewangelizacji Holandii, ponieważ w kraju tym malarstwo odgrywało wielką rolę.


Chrystus - Baranek Ofiarny, Ana Mendez Ferrell

Swoją drogą ciekawe, że współcześni protestanci zachodni, którzy zwykle z zasady sprzeciwiają się nawet małym obrazkom Chrystusa, rozprowadzają filmy o Nim, tak jakby film, to nie był ciąg obrazów. Co więcej, piszą jak wielu ludzi nawróciło się podczas oglądania filmu „Jezus”. Nie mają też nic przeciwko plakatom i fotosom z tego filmu i podobnych. Dziwne, bo przecież z punktu widzenia tej doktryny neoprotestanckiej dopuszczalne być powinny jedynie słuchowiska radiowe.

Skoro protestanci owi akceptują możliwość przeżycia nawrócenia, czy uzdrowienia oglądając film o Chrystusie Panu, to czemu nie uznają tego samego, patrząc na nieruchomy obraz przedstawiający Go? Z założenia nie przyjmują do wiadomości niezliczonych łask, które otrzymało miliony ludzi podczas modlitwy przed chrześcijańskimi wizerunkami. Trzymają się w tym zasady filozofii luteranina Hegla: „jeżeli fakty przeczą naszym ideom, to tym gorzej dla faktów”.

Pozostaje pytanie, jak protestanccy ikonoklaści wyobrażają sobie postać Chrystusa? Bo robią to w myśli, na modlitwie, będąc ludźmi. Odpowiedź jest prosta – na podstawie katolickich obrazów, które kiedyś widzieli, inaczej pozostaje im niestety postać aktora z filmu o Nim, zresztą również stylizowanego według tradycji katolickiej. Trudno żeby było inaczej, człowiek nie jest czystym duchem, ale ma duszę i ciało.

Konsekwentny spirytualizm nie jest możliwy. Widać to choćby na powyższych przykładach. Nawet zasady „tylko Biblia” nie da się oderwać od realności świata materialnego. U luteranów, a także u klasycznych zielonoświątkowców można zobaczyć Biblię leżącą na jakby ołtarzu z przodu zboru, w którego stronę się modlą. Wielu fundamentalistów protestanckich w USA klęczy przed Biblią czytając ją, trzyma też Księgę na honorowym miejscu w domu. Liczni protestanci (ale też niektórzy katolicy) noszą ją zawsze ze sobą, jako najważniejszy przedmiot. Stosując sposób rozumowania wielu neoprotestantów odnośnie obrazów i dewocjonaliów u katolików, należy analogicznie uznać że i oni są bałwochwalcami, gdyż czczą papier, z którego jest zrobiona Biblia.


Nie da się jednak zaprzeczyć, że używanie wizerunków może czasem przynosić szkodę duszy i być jakimś bałwochwalstwem. Zdarza się ludziom zatracić w tym miarę i same wizerunki traktować jak bożki, czy po prostu zbyt się do nich przywiązywać. Takie bałwochwalstwo może być obecne w duszy także w subtelny sposób. To uczynili Żydzi, którzy kilkaset lat po wydarzeniach na pustyni czcili miedzianego węża (nechusztana), zrobionego przez Mojżesza, wobec czego król Ezechiasz był zmuszony go zniszczyć (zob. 2 Kr 18, 4), o czym było szerzej w tekście o złych duchach religijności. Z tych samych powodów, rzeczywiście niektórym katolikom należy pomóc uwolnić się od zbytniego przywiązania do wizerunków świętych, aby weszli w głąb modlitwy. Na przykład św. Jan od Krzyża wyjaśniał:

„Wiele można by powiedzieć na temat braku zrozumienia dla obrazów u niektórych osób. Niektórzy większą nadzieję pokładają w jednych obrazach niż w innych. Sądzą, że Bóg wysłucha ich prędzej przed tymi niż przed innymi obrazami, chociaż jedne i drugie przedstawiają to samo, np. Chrystusa czy Matkę Najświętszą. Jest to gruba ciemnota, jeśli chodzi o obcowanie z Bogiem i oddawanie Mu należnej czci i chwały, Bóg bowiem patrzy na wiarę i czystość modlącego się serca.
Zdarza się wprawdzie czasem, że Bóg udziela więcej łask w pewnych miejscach, przed jednym niż przed drugim obrazem. Przyczyną tego nie jest jednak większa skuteczność jednego, czy drugiego obrazu (który sam przez się nie jest niczym więcej niż malowidłem), lecz to, że ludzie więcej rozbudzają swą pobożność za pośrednictwem któregoś z tych obrazów. Gdyby zaś potrafili wzbudzić tę samą pobożność przed jednym i przed drugim, albo i bez pomocy żadnego z nich, otrzymaliby od Boga te same łaski.
Niech dusza uważa to za pewne, że im większe ma przywiązane do posiadania jakiegoś obrazu, czy innego środka, tym niedołężniej będzie się wznosić ku Bogu jej pobożność i modlitwa” („Droga na Górę Karmel” 3, 35-36).

Trzeba pamiętać, że wizerunek jest czymś zewnętrznym i ukazuje najpierw to, co widzialne (choć może wyrażać jakieś wewnętrzne cechy przedstawianej osoby oraz rzeczywistość duchową stojącą za twórcą), błogosławieństwo Kościoła nadaje mu wartość religijną, jednakże dopiero wewnętrzny stan duszy odbiorcy nadaje temu wizerunkowi określony sens duchowy dla niego. To, że ikona przedstawia brodatego mężczyznę z księgą w ręku, nie oznacza jeszcze, że dla patrzącego będzie ona pomocą w spotkaniu z Chrystusem, gdyż to dopiero jego wiara uwolni ten sens. Figura kobiety dla katolika będzie wizerunkiem Najświętszej Maryi Panny, ale dla bałwochwalcy (nawet formalnego chrześcijanina) może być jego boginią. Istotna jest duchowa rzeczywistość obecna w duszy człowieka, a jeśli jest zła, to i rzeczy dobre same w sobie, mogą służyć złemu (por. Mt 15, 10-20). Dla czystych wszystko jest czyste, dla skalanych zaś i niewiernych nie ma nic czystego, lecz duch ich i sumienie są zbrukane (Tt 1, 15). Dlatego też demon może wykorzystywać obrazy i figury do złudzeń i zwiedzeń religijnych, tak samo jak i Biblię.

Być może i tacy właśnie ludzie trafiają do nowych grup protestanckich, zwłaszcza w Ameryce Łacińskiej, gdzie czują się uwolnieni. Źle, że niektórzy z nich wówczas stosują, opisany przez psychologię, mechanizm projekcji, czyli przypisywania innym, lub całej społeczności, np. Kościołowi katolickiemu, swoich własnych problemów. Analogicznie, to że chorym na żołądek niektóre potrawy szkodzą i nie powinni ich jeść, nie upoważnia tych ludzi do tego, żeby głosili, iż w ogóle są one trujące, lub że wszyscy, którzy je jedzą są chorzy.

Niezliczone są przykłady korzyści z obrazów i figur dla wierzących, potwierdzane niezwykłymi znakami i cudami od Boga, czego nie da się podważyć, a jedynie, jak czynią niektórzy, po faryzejsku zatkać sobie uszy. A wystarczy poczytać np. książki Joan Carroll Cruz: „Cudowne wizerunki Najświętszej Maryi Panny” i „Cudowne wizerunki naszego Pana”. Jeśli każdy, kto spojrzał na węża miedzianego na palu, który symbolizował Chrystusa Ukrzyżowanego (zob. J 3, 14), był uzdrowiony, to tym bardziej ci, którzy spoglądają na obraz przedstawiający Go, na przykład na Krzyżu. Dla milionów chrześcijan wizerunki były i są pomocą w wierze, przedstawiając im ukochaną Osobę.

Przykładem niech będzie katolicka królowa Szkocji Maria Stuart, legalna pretendentka do tronu Anglii, uwięziona i po 19 latach, w 1587 roku, wydana na śmierć z powodu Jezusa (por. 2 Kor 2, 11), przez rządzących w tym drugim kraju protestantów. Przed ścięciem napisała:
„Boże i Panie mój! W Tobie nadzieja moja, Najdroższy Jezu! Ocal mnie! Skrępowana więzami na miejscu krwawej śmierci, tęsknię do Ciebie, klęcząc i łzy lejąc i pragnąc Cię ujrzeć. Błagam Cię pokornie, abyś mnie zbawić raczył”.
Idąc na miejsce straceń trzymała w ręku krucyfiks i całowała go, rozpamiętując Mękę i Śmierć swego Zbawiciela.
Widząc to, jeden z protestanckich gapiów krzyknął oburzony:
„Powinnaś raczej mieć Ukrzyżowanego w sercu!”.
Na to królowa odpowiedziała:
„Nie tylko w sercu, ale i w ręku”.
Zanim oddała głowę pod miecz kata, Maria rzekła te słowa:
„O najmilszy Jezu, jak Ty wyciągnąłeś ramiona na krzyżu, tak obejmij mnie teraz ramionami nieskończonego Miłosierdzia Twego”. Amen.